Tę dzisiejszą opowieść muszę w sporej części poświecić, (wspominanemu już w poprzedniej) Wayne’owi Hussey’owi, czyli tak naprawdę urodzonemu 26 maja 1958 w Bristolu Jerry’emu Lovelockowi. Ponieważ niewiele wiem o jego dzieciństwie i szkolnych latach (oczywiście zakładam, że i takie były), to od razu zajmę się Waynem, czyli chłopakiem, który jeszcze jako nastolatek przeniósł się do Liverpoolu, gdzie zaczął raczkować w roli rockmana. Ponieważ działo się to u schyłku lat 70. ubiegłego wieku, to nie ma co się dziwić, że zainteresował się głównie będącym wówczas na fali punkiem i nieco późniejszym post-punkiem (zalążkiem new wave). Pierwszym zespołem, który stanął na jego drodze była grupa o wdzięcznej i dziwnej nazwie The Ded Byrds. Ponieważ, owa formacja dość szybko się rozpadła, więc Hussey przyłączył się do The Walkie Talkies, którzy zdołali nawet nagrać singla („Rich And Nasty” / „Summer In Russia”), a po jego totalnej klapie, przeszli w stan spoczynku. Po roku 1980 przyszły lider The Mission nagrał przez nikogo niezauważoną małą płytkę „Misadventures” / „You’re In The Army Now!”, a potem kolejno wspierał formacje: Hambi And The Dance, Pauline Murray And The Invesible Girls i w końcu z kierowanym przez niejakiego Pete’a Burnsa dyskotekowym zespoliku Dead Or Alive, który niewiele później zdołał wylansować równie popularny, co okropny taneczny przebój „You Spin Me Around (Like A Record)”. Jego udział w owym projekcie z jednej strony przyniósł mu zapewne trochę gotówki, ale z drugiej sprawił, że większość krytyków i fanów rocka „na serio” zaczęła z niego kpić. I to właśnie dla tego, gdy ogłoszono, że Hussey zostaje nowym gitarzystą kultowych już wtedy The Sisters Of Mercy, wielu miłośników tych ostatnich, potraktowała to jak głupi żart. Ale szybko okazało się, że żartów nie było. 7 kwietnia 1984 r., w Birmingham, w Tin Can Club, odbył się pierwszy koncert Sióstr z jego udziałem. Obecni zgodnie ocenili, że nowe wcielenie zespołu brzmi zdecydowanie ciężej i chyba ciekawiej niż dotychczasowe... Ale o tym było już na poprzedniej stronach.

Po rozpadzie w 1985 r. pierwszej edycji The Sisters Of Mercy Wayne Hussey i były basista tej grupy – Craig Adams, postanowili uruchomić własny projekt, który miał być kontynuacją tego, co jeszcze niedawno robili z zespołem Eldritcha. W tym celu pozyskali perkusistę wcześniej związanego z formacją Red Lorry Yellow Lorry – Micka Browna oraz gitarzystę Pulp – Simona Hinklera i zaczęli się przygotowywać do działalności pod szyldem The Sisterhood. Ten pomysł jednak na tyle wściekł byłego szefa Sióstr Miłosierdzia, że ten, aby nie dopuścić do jego realizacji, błyskawicznie nagrał minialbum pod nazwą The Sisterhood („Gift”) i ją oficjalnie zarejestrował, uniemożliwiając tym sposobem jej użycie przez zespół Hussey’a. W tej sytuacji ten ostatni zdecydował się na ochrzczenie swojego kwartetu - The Mission. Zaraz potem przygotowali dwa single dla małej i niezależnej wytwórni Chapter 22, a dzięki temu, że zostały zauważone, dostali szansę zarejestrowania całego albumu dla Mercury Rec. Ten, na który trafiły utwory skomponowane przez Husseya jeszcze w czasie jego wspierania Eldritche’a, została nagrana w ciągu sześciu tygodni pod koniec lata 1986 r. Zaraz potem grupa ruszyła w trasę wraz bardzo popularnym wtedy The Cult, a po jej zakończeniu, co przysporzyło jej mnóstwo zwolenników, wystąpiła na kolejnej edycji prestiżowego festiwalu w Reading. M.in. dzięki temu, gdy jesienią ukazał się długogrający debiut The Mission (został zatytułowany „Gods Own Medicine”), właściwie od razu odniósł spory sukces.

„Gods Own Medicine” zaczyna się przeszywającymi słowami: Wciąż wierzę w Boga, ale Bóg nie wierzy już we mnie i bardzo charakterystyczną dla Hussey’a, przypominającą brzęczenie setek pszczół, partią gitary. Gdy po paru sekundach z hukiem dołącza się sekcja rytmiczna robi się wręcz intrygująco. Jest i czad i niepokój. Ten utwór to jeden z pierwszych przebojów The Mission – „Wasteland”. Dwójka („Bridges Burning”) jest dość podobna, a więc dobra i podsunęła mi myśl, aby napisać, że to co słyszymy, lekko uogólniając, można określić jako klasyczny gitarowy rock w lekko gotyckim anturażu. Po tej rozgrzewkowej parze zaczyna się prawdziwa perła na tej płycie, podbudowane kwartetem smyczkowym „Garden Of Delight (Hereafter)”. Pyszne. Zaraz potem napływają: też bardzo dobre, rytmiczne i depresyjne „Stay With Me” oraz żywe, mające w sobie coś folkowego „Blood Brother”. Nagranie szóste, to depresyjne i najdłuższe na płycie „Let Sleeping Dogs Die”. Później, w siódemce - „Sacrilege” - jest ostro (tak, tyle że bardziej metalowo grają na wiosłach panowie z Iron Maiden) i dynamicznie; w ósemce - „Dance On Glass” - trochę tęsknie (piękne gitary!); w dziewiątce - „And The Dance Goes On” - jednostajnie i tylko „tak sobie”; w dziesiątce - „Severina” - znów bardzo dobrze oraz melodyjnie (przejmująca wokaliza w tle); w jedenastce - „Love Me To The Death” - właściwie rock-balladowo i wreszcie w finałowej dwunastce - „Island In A Stream” – już w pełni balladowo.

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński