Zapis rozmowy Jacka Bańki z księdzem Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, prezesem Fundacji im. Świętego Brata Alberta.

Jak nowe okoliczności, związane z cenami energii i inflacją zmieniają funkcjonowanie domów pomocy społecznej prowadzonych przez fundację, choćby w Radwanowicach?

- Wszystkie domy dzienne i stałego pobytu, które prowadzi fundacja i inne organizacje borykają się z problemem inflacji i podwyższenia płacy minimalnej. Koszty idą w górę, dotacje są z poprzednich lat. To problem inflacji, którą trudno zatrzymać.

Z inflacją nic nie zrobimy. Jest zatem apel o zwiększenie dotacji?

- Tak. Czego brakuje? Powinien być wyraźny element, że wzrost kosztów, jak podniesienie przez rząd najniższego wynagrodzenia, musi iść w parze z podniesieniem dotacji. Tak się nie dzieje. Jestem za podwyższaniem pracownikom wypłat, ale muszą być na to środki. Jak organizacja tego nie znajduje, pracownicy odchodzą i szukają innej pracy. Rotacja w tych domach jest wielce niekorzystna.

To jest problem wielu instytucji. Mówią o tym przedstawiciele uczelni. Wraz z podniesieniem płacy minimalnej, płace się spłaszczają. Pracownik naukowy zarabia niewiele więcej niż osoba z administracji.

- Dokładnie. Tak samo jest w dziennych i stałych placówkach organizacji pozarządowych. Dochodzi do absurdów. Pracownik z wyższym wykształceniem, który ma długi staż pracy i pełni odpowiedzialną funkcję, zarabia tyle co pracownik gospodarczy. Wszystkie funkcje są oczywiście ważne, ale w takim razie, po co studiować i podnosić kwalifikacje, skoro płace są tak niewielkie?

To dotyczy wszystkich? Tak samo organizacji pozarządowych?

- Wszystkie organizacje rządowe, tak samo nasza fundacja, nie prowadzą działalności gospodarczej. My nie jesteśmy instytucją dochodową. Nie pobieramy opłat od pensjonariuszy. Wiele akcji jest robionych przy udziale wolontariuszy. Pracownicy etatowi muszą w godziwy sposób utrzymać swoje rodziny. Jak z telewizji dowiadujemy się, że jest podwyżka ceny energii lub płacy minimalnej, a za tym nie idą podwyżki dotacji, powstaje poważny konflikt.

Czyli waloryzacja dotacji oparta o stawkę minimalną? O to państwo apelujecie?

- Tak. Jest jeszcze jedna rzecz. Palcówki dzienne, warsztaty terapii zajęciowej i domy środowiskowe, zwłaszcza te na terenach wiejskich, muszą dowozić swoich uczestników na zajęcia. Tu nas biją koszty paliwa. Przewoźnicy też wymawiają umowy, bo za koszty z początków roku nie mogą dowozić uczestników. To spirala galopującej inflacji, za którą nie idą środki. W innej sytuacji są domy komercyjne. Tam właściciel ustala miesięczny koszt pobytu danego mieszkańca. On idzie w górę. My nie mamy zysku. My wyręczamy państwo z prowadzenia tych domów, ale nie można doprowadzić do absurdów.

Gdzie teraz takie instytucje jak Fundacja Świętego Brata Alberta szukają oszczędności?

- Dam przykład. Jedna z naszych organizacji zaczęła likwidować koszty polegające na wycieczkach, utrzymywaniu akwarium, terapii zajęciowej. Niedługo posiadanie telewizora będzie luksusem. Nie można wyciąć wszystkiego, żeby utrzymać ośrodek. Dochodzi do sytuacji, że budżety nie są spięte. Jest też problem zmiany przepisów o dochodach, które my zdobywamy przez odpisy 1% podatku. Jest to węzeł gordyjski, który powoduje, że wchodząc w nowy rok, nie mamy stabilnej sytuacji finansowej.

Co z darowiznami na fundację? Jak zmieniła się nasza dobroczynność po fali uchodźców z Ukrainy?

- Ona się moim zdaniem nawet zwiększyła, ale jest inaczej ukierunkowana. Nasza fundacja, chociaż nie mamy tego w statucie, prowadzi pomoc dla uchodźców. Szczególnie dla ludzi z Charkowa. Przez wiele lat mieliśmy kontakty z ośrodkiem dla niewidomych w Charkowie i Żytomierzu. W naturalny sposób ci ludzie do nas trafili. Teraz darczyńcy mają problem, komu to przekazać. W porywie serca przekazują dla uchodźców. To słuszne. Jest jednak problem mieszkańców. Te darowizny nie idą jak wcześniej na placówki prowadzone przez polskie organizacje. Widziałem to na Rynku w Krakowie w ostatnią niedzielę. Jan Kościuszko organizował wielką wigilię dla bezdomnych. Oprócz potrzebujących ludzi w kryzysie przychodzili też obywatele Ukrainy. Jestem za tym, żeby przychodzili. Trzeba im pomagać. Nie możemy jednak pozyskać takiej ilości środków z darowizn, żeby zaspokoić wszystkie potrzeby.

Ilu uchodźców gości fundacja?

- Teraz mamy prawie setkę osób. To kobiety i dzieci. Zaczęło się to spontaniczne. Zaczęli przybywać do nas z ośrodków z dworca w Krakowie i Wrocławiu. Potem w porozumieniu z małżeństwem Warzechów z Chrzanowa, którzy udostępnili swój duży dom, udało się utworzyć odrębny ośrodek dla uchodźców. On jednak w straszliwy sposób pęcznieje. Już są kolejne osoby, które przybywają ze względu na zimę. Trzeba uchodźcom pomagać, ale nie może to burzyć dotychczasowej działalności. Mamy osoby w domach stałego pobytu, które nie mają gdzie pójść. Nie można tych domów rozwiązać.

Rozmawiamy w Wigilię Bożego Narodzenia. Te trudne czasy wymagają od nas znacznie więcej, także w kwestii dobroczynności?

- Tak. Tego nikt nie przewidział. Rok temu nie przypuszczałem, że będzie wojna i fala uchodźców. To nowe wyzwanie. Gdzie powinna być dobra współpraca? Na linii władze państwowe-władze samorządowe-organizacje pozarządowe. Organizacje pozarządowe są elastycznie, reagują szybko na wydarzenia. Jestem pełen podziwu dla wielu osób i organizacji, które do tej pory zajmowały się czymś innym, ale musiały szybko się dostosować do nowej sytuacji. Muszą za tym iść rozsądne środki i rozwiązania prawne. Dziś mamy prowizorkę. Może jest potrzebny zdecydowany sygnał, że wzrost kosztów nie będzie związany z zamykaniem jakichkolwiek ośrodków. To niestety grozi pewnym placówkom.

W naszych zwyczajach jest tradycja pustego miejsca przy wigilijnym stole. Właśnie po to kultywowaliśmy ten zwyczaj, żeby dzisiaj się sprawdzić?

- Trafił pan w dziesiątkę. Ten zwyczaj, który był w kulturze polskiej… On oznaczał osoby nieobecne najpierw. Był XIX wiek, zsyłki na Sybir, emigracja. Wtedy nabrało to nowego sensu. Potem wojny. Teraz znowu jesteśmy w tej sytuacji. To nie tylko zwyczaj. Są osoby, które chciałyby być zaproszone na wigilię. Nasz ośrodek w Chrzanowie organizuje podwójną wigilię. Spontanicznie sami uchodźcy z wolontariuszami 24 grudnia i za 13 dni będzie wigilia prawosławna od Ukraińców dla Polaków. To piękne. Ten pusty talerz przy stole ma konkretny wymiar. To nie jest tylko tradycja. To odpowiedź na bieżące wydarzenia.


Czysty ekumenizm?

- Tak, cieszę się. Może nieco wymuszony przez warunki zewnętrzne. Wrócę do wigilii Jana Kościuszko. Tam przychodzi wiele osób nie dlatego, że nie ma mieszkania. Oni przychodzą, bo są sami. To wigilia dla osób samotnych i takich, którzy czują się zostawieni sami sobie. Często te osoby mówią, że chcą spotkać drugiego człowieka. Plagą XXI wieku jest samotność. Uchodźcy przeżywają straszne traumy. Nigdy nie wierzyłem, że przeżyję to. Wojnę znam z opowiadań. Trochę pamiętam stan wojenny i tyle. Ci ludzie są takimi żywymi świadkami, jak wojna uderza w zwykłego obywatela. Oni się cieszą, że są w Polsce, ale mają świadomość, że mogą tam nigdy nie wrócić, lub wrócą za kilka lat. Święta to okazja, żeby okazać miłość, bez znaczenia na poglądy polityczne, język, narodowość. Są wartości, które łączą wszystkich.

To, co się dzieje dzisiaj, wpłynie na naszą wrażliwość?

- Myślę, że tak. Porównuję to do stanu wojennego. To przeorało społeczeństwo. Wiele osób poniosło straty. Nie mogli wyjechać poza granicę, spotkać się z rodziną. Były ograniczenia, wyrzucanie z pracy. Objawiła się wtedy solidarność społeczna. Pamiętam w Nowej Hucie duszpasterstwo pracy. Było to też w małych parafiach. Dla wielu ludzi była to droga do Pana Boga. Ten przykry i bolesny wstrząs w postaci wojny, zmieni na lepsze nasze społeczeństwo.