Do zdarzenia doszło pod koniec maja. Zbigniew Wójtowicz postanowił wykorzystać słoneczne popołudnie i pójść z córkami na mecz lokalnej drużyny. Gdy przyszli na miejsce, okazało się, że sporą część trybun zajęli bojówkarze, w sumie około 400 osób.

Od pierwszych minut było wiadomo, że przebieg amatorskiego meczu dla pseudokibiców ma niewielkie znaczenie. Rzucali oni na boisko race, wykrzykiwali wyzwiska. Sytuacja szybko zaczęła się wymykać spod kontroli. Pseudokibice Unii Oświęcim zaczęli rzucać petardy hukowe w kierunku sektora rodzinnego. "Zostało rzuconych kilkanaście petard w tłum ludzi siedzących na trybunie dla rodziców. Zaczęła się panika, ludzie zatykali uszy i uciekali. Był płacz dzieci. Jedna petarda spadła na moje kolana. Gdy chciałem ją zrzucić, wybuchła mi w ręce" - relacjonuje pan Zbigniew. Na miejscu nie było karetki, przyjechała dopiero po kwadransie. W szpitalu pan Zbigniew dowiedział się, że lekarze muszą mu amputować dwa palce.

Na boisku tymczasem... mecz trwał dalej. Zawody zostały rozegrane do końca. Po zakończeniu policja wylegitymowała pseudokibiców, jeden z nich otrzymał mandat w wysokości 500 złotych za wniesienie rac i petard. W przypadku kilku innych wszczęto postępowania pod podobnym zarzutem. Sprawców odpowiedzialnych za wypadek pana Zbigniewa zatrzymać się nie udało.

Policja winą za całe zajście, częściowo również za niezatrzymanie sprawców, obarcza organizatorów meczu. Jak mówią mundurowi, na każdym meczu za porządek odpowiada ochrona. Ochroniarzy wynajęto zaledwie 35 - najprawdopodobniej niedoświadczonych - bo zeznali, że "podczas przeszukań kibiców nie znaleźli żadnych rac ani petard", mimo że później odpalono ich setki. Oprócz tego, jak mówi Sebastian Gleń, rzecznik komendy wojewódzkiej, na stadion wpuszczono zbyt wiele osób, co utrudnia teraz analizę monitoringu. "Była bardzo duża grupa tych osób stłoczona w sektorze ogrodzonym siatką. To było około 300 osób w miejscu, gdzie powinno ich być 100. Te osoby były identycznie ubrane. Zostały także odpalone flary, przez co było spore zadymienie. Wyodrębnienie sprawcy z nagrania jest bardzo trudne" - mówi.

Klub Beskid Andrychów sprawy nie komentuje. Otrzymaliśmy jedynie krótkie oświadczenie: "Ciężko odnosić się do czegoś, o czym nie mamy pełnych informacji. Jest nam również przykro, że incydent jaki miał miejsce jest tak szeroko komentowany i na tym cierpi zarówno nasz klub, jak i osoba poszkodowana".

O skomentowanie sobotnich wydarzeń poprosiliśmy organizatora lokalnych rozgrywek, Małopolski Związek Piłki Nożnej. Jak dowiedziało się Radio Kraków, zajście na meczu przeanalizowała komisja dyscyplinarna, która już wymierzyła karę. Trudno jednak nazwać ją surową. Unia Oświęcim otrzymała zakaz wyjazdu dla kibiców na trzy kolejne mecze, a gospodarz feralnego spotkania - Beskid Andrychów - musi zapłacić... 750 złotych kary. "Kluby nie stać na takie kary, [jakie nakładane są w Ekstraklasie - przyp. red.], dlatego one są racjonalnie obniżane. Jeśli chodzi o to wykroczenie, czyli brak porządku i bezpieczeństwa na obiekcie, to maksymalna kara to 1000 złotych, minimalna to 100. Jako że to pierwsze tego typu wykroczenie tego klubu w tym roku, nie został nałożony maksymalny wymiar kary" - mówi nam przedstawiciel Bartosz Ryt, przewodniczący komisji dyscyplinarnej.

Pan Zbigniew tymczasem musi regularnie zgłaszać się do lekarza. Nieustannie czuje ból. "Mimo środków przeciwbólowych ból jest tak silny, że budząc się w nocy, muszę zażyć kolejną dawkę leku. Inaczej nie dam rady funkcjonować" - mówi. Niewykluczone, że uszkodzenia tkanki w jego ręce okażą się na tyle poważne, że konieczne będą kolejne amputacje. 38-latek obawia się też o swoją przyszłość. Z zawodu jest stolarzem i nie wie, czy będzie mógł dalej pracować. Samotnie wychowuje dwie córki. Zamierza sprawę skierować do sądu.

On, jego córki, rodzina i znajomi mówią stanowczo, że na mecz lokalnej drużyny nigdy w życiu już nie pójdą.

 

 

 

 

(Karol Surówka/ko)