Bo biorąc po uwagę moment jego powstania oraz wyraźną inność od poprzedników i następników, można uznać, że ewidentna prostota zawartej na nim muzyki, w jakiś sposób odwołuje się do tego, co w warstwie dźwiękowej przyniosła rewolucja spod znaku Sex Pistols. Przecież – warto tu przypomnieć – podstawowym jej wyróżnikiem, była właśnie owa prostota. Prostota melodii, aranżacji, grania, a nawet instrumentów. Co ciekawe, tak naprawdę, to właśnie artyści z kręgu, który przyniósł podmiot tego wywodu, byli bezpośrednio odpowiedzialni, za to, że (w opozycji do nich) zrodził się punk. Bo to za sprawą skrajnego wyrafinowania i napuszenia się rocka progresywnego, nie rozumiejący oraz nie czujący go młodzi Brytyjczycy, krzyknęli nagle „Dość!” i wzięli się za granie czegoś wręcz o niebo mniej skomplikowanego. A do tego doszła jeszcze, wbrew pozorom, bardzo istotna kwestia cen sprzętu. W tamtych czasach jeden syntezator Mooga lub organy Hammonda (nieodzowne do tworzenia „progresji”) kosztowały tyle ile wszystkie gitary, bębny, mikrofony i wzmacniacze typowej kapeli punk-rockowej.

To co dotąd napisałem, tak naprawdę jest do pewnego stopnia powtórką z rozrywki, bowiem o tych sprawach (i to w znacznie większym wymiarze), napisałem już na potrzeby pierwszego tomu tego cyklu. A skoro tak, to przynajmniej teoretycznie, mógłbym już przejść do konkretów, czyli do biografii Pink Floyd (bo przecież przez nich to wszystko), ale zanim to uczynię, podzielę się jeszcze jednym pomysłem tłumaczącym owe nieskomplikowanie płyty „Animals” (bo oczywiście przez nią to wszystko). Chodzi o to, że być może to nie tylko punk zmienił na chwilę (bo potem, przy „The Wall”, wszystko wróciło do normy) nastawienie Floydów do rocka. Jest bowiem całkiem możliwe, że (podobnie jak to było z Beatlesami, gdy zaczęli pracę nad materiałem znanym później z „Let It Be”) Gilmour, Mason, Waters i Wright, po nagraniu kilku płyt wręcz skrajnie studyjnych, postanowili popracować w zupełnie inny sposób, czyli maksymalnie spontanicznie. Stąd na „zwierzęcy” album, trafiła muzyka - oczywiście jak na nich - „prosta jak drut”.

Po wydaniu opisanego już w tej książce albumu „Meddle” Pink Floydzi stworzyli dwa (te opisałem w pierwszym tomie) długogrające arcydzieła: „Dark Side Of The Moon” i „Wish You Were Here”. Tym samym stali się najpopularniejszą progresywną formacją w Układzie Słonecznym (we Wszechświecie, podobno lepsi byli trzyręcy Zieleni Potępieńcy z K-177892 z układu Syriusza B). Oznaczało to też, że stali się ludźmi na tyle bogatymi, iż mogli sobie zafundować własne studio nagraniowe. A miało to spore znaczenie, bo jak wiadomo, przygotowując i rejestrując krążki, zazwyczaj poświęcali mnóstwo czasu na ich ostateczne dopieszczenie. No a to oczywiście słono kosztowało, bo wynajem renomowanego i odpowiednio wyposażonego „miejsca pracy” (np. Abbey Road) kosztowało każdego dnia mnóstwo pieniędzy, co z kolei wywoływało wyjątkowo szkodliwy dla tworzących artystów stres. Wracając zatem do owej inwestycji dodam, że znaleziono dla niej siedzibę w zaadaptowanych pomieszczeniach przy ulicy (stąd jej nazwa) Brittania Row w londyńskiej dzielnicy Islington. Prace nad nią zakończono w 1975 r., co sprawiło, że kolejny longplay zespołu („Animals”) mógł już powstać w tym właśnie miejscu. Warto jeszcze dorzucić, że później nagrywali tu nie tylko właściciele, ale także Kate Bush, Joy Division, Björk, Manic Street Preachers, James Blunt i wielu innych.

Ponieważ „Animals”, jak wszystkie płyty Pink Floyd z tego okresu, był albumem totalnie koncepcyjnym, to na równi ze spójnością muzyczną i brzmieniową musiała iść oczywiście także jednolitość warstwy tekstowej. Roger Waters, tym razem stworzył opowieść o układach i zależnościach panujących między ludźmi. No a tytułowe zwierzęta, jak to zwykle bywa np. w bajkach, zostały użyte, aby w wyraźny sposób zdefiniować pewne typy osobowości. I tak Waters podzielił nas na psy („Dogs”), czyli tych, którzy posłusznie i bezmyślnie wykonują polecenia rządzących nimi świń („Pigs). Te zaś będąc u koryta, a więc mając władzę, korzystając z psów, bezwzględnie wykorzystują zastraszone, naiwne i chcące jedynie przetrwać owce. Natomiast całość została otoczona puentującą ją dwuczęściową miniaturą - „Pigs On The Wing”.

„Zwierzęta”. Ponieważ każda historia (także w płaszczyźnie tylko muzycznej) powinna mieć jakiś początek, to na „Animals” jest nim część pierwsza nastrojowej ballady - „Pigs On The Wing”. Zaraz potem zaczyna się porywająca, z początku też właściwie balladowa charakterystyka psów. „Dogs”, to najefektowniejszy fragment płyty, zapewne dlatego, że za jego warstwę kompozycyjną był odpowiedzialny także David Gilmour. I to właśnie jego gitara elektryczna rozpędza i dramatyzuje ten utwór. Warto jednak też zwrócić uwagę, że w tle jego wioseł (bo momentami są nie tylko zdublowane, ale także potrojone) bardzo pięknie gra na klawiszach Richard Wright. To on sprawia, że mimo przejrzystości aranżacji, wciąż jest progresywnie, a zatem... Floydowsko. Po „Psach” pojawia się bardziej rockowe (mocniej osadzone rytmicznie) ośpiewanie świń, czyli „Pigs (Three Different Ones)”. Jest w tym utworze coś z uwielbianego przeze mnie tematu „Welcome To The Machine” z poprzedniego albumu grupy. Potem pojawiają się jeszcze: zainicjowane efektowną grą na fortepianie elektrycznym, dość drapieżne (trochę wbrew tytułowi) „Owce” („Sheep”) i zamykające klamrą całość - „Pigs On The Wing 2”.

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński