Wspomniałem o tym, bo do takiej właśnie „wojny” doszło, i to na światową skalę, w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku, gdy dochodzący do głosu punkowcy postanowili pogonić w diabły artystów związanych z najbardziej przez siebie znienawidzonym, bo całkowicie odmiennym od własnego gatunkiem muzyki nie poważnej, czyli z rockiem progresywnym. Tu od razu dodam, że raz jeszcze wróciłem do tego tematu (pisałem o tym sporo w pierwszym tomie), bo album „Danger Money” supergrupy U.K. Jest – przynajmniej moim zdaniem - chronologicznie ostatnią ofiarą wspomnianego konfliktu. Chronologicznie ostatnią, bo jeszcze przed wydaniem tego krążka prawie wszystkie wielkie progresywne formacje złotej ery rocka, przeszły albo do defensywy (Genesis, Yes, Supertramp, Camel) albo się na jaki czas zachibernowały lub całkowicie rozpadły (np. Emerson, Lake And Palmer). To ostatnie nieszczęście dotknęło także U.K.

U.K. to zespół, który – jak już wspomniałem – należał do grona tzw. supergrup, czyli do dość w sumie wąskiej puli formacji, które powstały w efekcie połączenia sił muzyków, którzy już wcześniej, grając w innych, dorobili się znaczącej sławy. W tym przypadku, ziarnem z którego wykiełkował cały projekt, był rytmiczny trzon drugiej edycji King Crimson, czyli: wokalista i basista - John Wetton oraz perkusista - Bill Bruford. Obaj, jeszcze zanim zaczęli wspierać Roberta Frippa, mieli za sobą znaczące osiągnięcia. I tak Wetton zdążył wcześniej działać w zespole Mogul Trash (z którym 71 r. nagrał jeden album - „Mogul Trash”), a później przez dwa lata wspierał Family, co zaowocowało dwoma długograjami: „Fearless” z 1971 r. oraz „Bandstand” z 72. Natomiast Bruford w latach 1968 – 1972 był bębniarzem Yes-u, rejestrując z nim jego pięć pierwszych krążków. No, a gdy w 1975 roku Karmazynowy Król po raz kolejny się rozpadł (po daniu światu 4 płyt), obaj muzycy zaangażowali się w osobne projekty. I tak John działał w m.in. w Roxy Music oraz Uriah Heep, a Bill w Pavlov's Dog i w Genesis (tylko podczas koncertów). Wydał też swoją pierwszą solową płytę - „Feels Good To Me”. W 1978 r obaj artyści postanowili wrócić do współpracy i założyć własną grupę. Do jej składu weszli jeszcze dwaj instrumentaliści: skrzypek i klawiszowiec zespołów Curved Air, Roxy Music oraz Franka Zappy – Eddie Jobson i ex-gitarzysta Soft Machine, Gong oraz formacji skrzypka Jean Luc Ponty'ego – Allan Holdsworth. Nowo powstały kwartet nagrał swój debiutancki longplay, doskonałą płytę „U.K.” i... z powodów artystycznych się rozpadł. Odeszli (wabieni bardziej jazzowym graniem) Bruford i Holdsworth, a na ich miejscu pojawił się tylko jeden muzyk – amerykański bębniarz Terry Bozzio. Ten z kolei miał za sobą lata spędzone w licznych zespołach jazzowych i co wystarcza za najlepszą rekomendację – w grupie Franka Zappy. Z nim razem, okrojone do tria U.K. zarejestrowało najpierw studyjny krążek - „Danger Money”, a potem koncertowy - „Night After Night – Live”. Oba trafiły do sklepów 1979 r., i co po trosze wyjaśniłem we wstępie do tego tekstu, nie odniosły godnego swojego poziomu sukcesu. Po prostu, nie trafiły w swój czas!

Zważywszy na poziom pierwszej płyty U.K., „Danger Money” w pierwszej chwili może nawet nieco rozczarować. Bo w przeciwieństwie do tamtego arcydzieła, przyniosło muzykę nieco mniej wyrafinowaną, ale za to bardziej zwartą stylistycznie. Stało się tak, bo wraz odejściem Holdswortha i Bruforda, rock Zjednoczonego Królestwa utracił swoją pastelowość i wynikającą z improwizacji nieprzewidywalność. Ujmując to najkrócej - zrobiło się potężniej, twardziej i ekspresyjniej. Ale, żeby nie było żadnych nieporozumień, od razu dodam, że mimo iż było mniej ciekawie niż na debiucie, to i tak świetnie. Spróbujmy się zatem o tym przekonać.

„Danger Money” zaczyna... „Danger Money”! Osiem minut połączenia mocnego grania osadzonego na wzniośle brzmiących organach otoczonych kosmicznymi pomrukami syntezatorów i melodyjnego tematu, w którym śpiew został tak specyficznie nagrany, że sprawia wrażenie jakby poszczególne wersy były rejestrowane osobno i dopiero potem zgrane w jedną całość. Świetne! Jeszcze lepiej jest w „dwójeczce”, czyli w lirycznym „Rendezvous 6:02”. Przepiękne tła (fortepian) i partia solowa (syntezatory), a do tego pełna ciepła warstwa wokalna. Czas pokazał, że ten utwór stał się najpopularniejszym z całej spuścizny U.K.. Z kolei trójka - „The Only Thing She Needs” - to brawurowy popis gry w klimacie Emerson, Lake And Palmer. Najbardziej błyszczy niesamowicie precyzyjny Bozzio! Następne trzy tematy, czyli dawniej strona „B” analoga, to rozbuchany i patetyczny (elektroniczny początek) „Caesar's Palace Blues”, który potem zmienia się nie jakby sugerował to tytuł w bluesa, lecz w niemal rock'n'rollowy temat, którego ozdobą są akrobacje ze skrzypcami Jobsona. Nawet Janko muzykant mógłby pozazdrościć! Potem, czyli po prawie pięciu minutach, nagle pojawia się przebojowy (zapowiadający późniejsze hity Asii) temat „Nothing To Lose” będący wprowadzeniem do mającego 12 i pół-min finału, czyli wzniosłego i pięknego utworu „Carrying No Cross”. Wszystko (ciepło, tęsknota, dramaturgia, dynamizm, wirtuozeria i perfekcja) w jednym. Zacny koniec, zacnej płyty!

 

 

 

Jerzy Skarżyński