Moje poprzednie pogawędki na temat Omegi urwały się wraz z wydaniem przez nią płyty „Élő Omega”, czyli pierwszego albumu, który formacja nagrała po najcięższym kryzysie, jaki kiedykolwiek ją spotkał. Konkretnie chodzi spektakularne odejście (opisane już w tej książce) do Locomotivu GT: leadera, pianisty, wokalisty i głównego kompozytora Omegi – Gábora Pressera; jej rewelacyjnego perkusisty – Józefa Lauxa oraz autorki tekstów (prywatnie żony Lauxa) – Anny Adamis. Natomiast to, co wówczas stało się z osieroconymi przez tą trójkę muzykami podstawowego składu Omegi (János Kóbor – voc, László Benkő – klawisze, Győrgy Molnár – git i Tamás Mihály - bas) opowiedziałem w pierwszym tomie, przy wspomnianej już pogawędce o „Élő Omega”. Co jednak ważne – i to powód, dla którego wróciłem raz jeszcze do tego momentu - gdy przed laty omawiałem ową płytę, nie znałem kilku ciekawych szczegółów dotyczących jej powstania. I być może miałbym się czego wstydzić, gdyby nie fakt, że dopiero stosunkowo niedawno (w ramach pomnikowego wznowienia wszystkich albumów formacji) wydano nie tylko pierwotną wersję materiału, który stał się bazą dla płyty „Omega żyje”, ale także opublikowano informację, jaka była prawdziwa przyczyna powstałego wtedy zamieszania. Otóż okazuje się, że tak naprawdę poszło o to, iż po uzupełnieniu składu Omegi o następcę Lauxa – bębniarza z zespołu Hungaria – Ferenca Debreczeni, ta nagrała materiał na kolejny longplay studyjny, który miał mieć tytuł „200 évvel az utolsó háború után”, ale cenzura nie zgodziła się na jego publikację. Stało się tak, bowiem uznała, że tekst utworu tytułowego („200 lat po ostatniej wojnie”) ma wydźwięk nazbyt pesymistyczny oraz bowiem jeden z producentów wydawcy płyt zespołu, wytwórni Hungaraton, uznał iż został złośliwie ośmieszony w utworze „Szex Apo”. W tej sytuacji, nie mogąc wydać płyty z tymi dwoma tematami, członkowie Omegi zrezygnowali z albumu studyjnego i na bazie przygotowanych na niego kompozycji zarejestrowali koncertowy - „Élő Omega”.

Później, tj. po opublikowaniu tego świetnego longplaya, Węgrzy otrzymali mnóstwo interesujących propozycji koncertowych oraz fonograficznych zarówno ze swojego kraju, jak i z zagranicy. Także z Zachodu. I tak poza kolejnymi płytami rejestrowanymi u siebie (w 1973 – „Omega 5” oraz w 1975 - „Nem tudom a neved”) muzycy dostali niezwykłą szansę od zachodnioniemieckiej firmy Bacillus (oddział Bellaphon) na nagranie długograjów, które miały być anglojęzycznymi wersjami ich dotychczasowych albumów. Natomiast w roku 1976, w efekcie bardzo dobrego przyjęcia owych krążków, zespół podpisał kolejny kontrakt, na bazie którego, miał tworzyć jednoczenie anglo i węgierskojęzyczne wersje swoich nowych longplay’ów (z tym, że krążki robione na Zachód miały się ukazywać wcześniej). Na tej zasadzie, w następnych trzech latach, ukazały trzy kolejne płyty: „Time Robber” („Időrabló”); „Skyrover” („Csillagok útján ”) oraz „Gammapolis”.

„Csillagok útján” zaczyna się (że tak napiszę) z grubej rury, bo pierwszą na nim kompozycję – „Nitány”’, otwiera chyba najsłynniejszy muzyczny fragment wszechczasów, czyli wstęp do „5 Symfonii” Ludwika Van Beethovena. Ale, co zdecydowanie trzeba zaliczyć duży „na plus” Węgrom, na cytacie z klasyki się nie kończy, bowiem po nim pojawia się piękny temat instrumentalny zdominowany przez klawisze László Benkő. Jest podniośle i patetycznie (efektowne solo gitary). Po tak „symfonicznym” otwarciu fortepian ani o krztynę nie obniża poziomu tego co słyszymy, bo w dwójkę („Égi Vángor”) wprowadza cudowny motyw zapożyczony z Piotra Czajkowskiego, który szybko nabiera oryginalności stając się cudowną i sennie-wzniosłą pieśnią. Sam miód dla uszu! Zanim na dobre nastanie trójka – „Léna”, robi się strasznie zimno..., bo wieje iście syberyjski wiatr, a w naszą wyobraźnię wjeżdża ciągnąca sanie „trojka”. Jest wspaniale, gdyż ów inspirowany rosyjskim folklorem temat, to zdecydowanie jeden z największych utworów w całym dorobku Omegi. Po tych trzech perłach - „Légy erös” (4), mimo że całkiem efektowne, zdaje się być... tylko bardzo dobrym. Natomiast piątka, czyli rock’n’rollowo-syntezatorowe „Metamorfózis I”, jest (uczciwie pisząc) bardziej hałaśliwym popisem tego co potrafi Moog, niż obsługujący go człowiek. Po tej „wpadce” znów jest wspaniale, bo „Bibor hölgy” to kwintesencja symfonicznego i nastrojowego rocka. Sam smak! Siódemka – tytułowy dla albumu „Csillagok útján”, jest natomiast powrotem do rockowego grania i śpiewania. O.K.! No a gdy zaczyna się następna kompozycja, od razu robi się gorąco, bo w przeciwieństwie do swojej pierwszej części „Metamorfózis II” jest świetnym, dramatycznym i ekspresyjnym kawałkiem hard rocka, który wręcz naturalnie przechodzi w finałowy „Finálé”, czyli w doskonałe nawiązanie do „Nitány”. Ach, i jest jeszcze szczypta (dla mnie, całkiem już nie potrzebnego) Beethovena.

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński