Jest też twórcą organizacji, która najpierw pomagała ofiarom głodu w Afryce, a później sierotom, ofiarom czystek etnicznych na Bałkanach, Indonezji i w Iraku. Ale skoro o tym teraz wspominam, to sądzę, że łatwo się domyśleć do czego zmierzam. Oto bowiem stosunkowo niedawno (zaledwie 5 lat temu), czyli gdy moja pierwsza książka była już wydana, zdarzyło się coś, co zaskoczyło prawie wszystkich. Otóż zupełnie niespodziewanie do sklepów trafiła nowa płyta artysty - piękny krążek „An Other Cup”. Tyle tylko, że nie wszyscy to spostrzegli, bo nie firmował go już jego dawny pseudonim (muzyk naprawdę nazywa się Steven Demetre Georgiu) - Cat Stevens, lecz jedynie imię, które przyjął, stając się wyznawcą Koranu – czyli Yusuf. Wypada tu jeszcze dodać, że ów come-back nie był jakimś chwilowym „kaprysem”, lecz świadomą i przemyślana decyzją, czego dowodem były jego późniejsze koncerty (także na „Live 8”), a w 2009 r. kolejny świetny album – „Roadsinger”.

Znów pojawi się „gdy”. Gdy myślałem o czym tym razem opowiedzieć, początkowo chciałem skupić się głównie na datach, wydarzeniach i tytułach bezpośrednio związanych z artystycznymi poczynaniami Stevensa, lecz później, gdy wgłębiłem się w jego biografię, pomyślałem że o wiele ciekawsza będzie - choćby tylko skrótowa - próba naszkicowanie portretu artysty w bardziej ludzkiej perspektywie. A zatem...

W 1973 r. Cat Stevens jak wiele innych gwiazd „uciekł” przed Brytyjskim fiskusem (po swojej duchowej przemianie, pieniądze które w ten sposób „oszczędził”, przekazał w całości do dyspozycji UNESCO) za granicę. W jego przypadku była to Brazylia, a konkretnie Rio de Janeiro. To tam właśnie powstał „Foreigner”. Po tej próbie wędrówki ku muzyce zdecydowanie bardziej progresywnej, Cat w następnych latach wrócił, do tego co było najbardziej lubiane przez jego fanów, czyli do bardziej skondensowanych ballad. Takie właśnie znalazły się na trzech kolejnych longplayach artysty: „Buddha And The Chocolate Box” z 1974; „Numbers” z 1975 i „Izitso” z 1977. Przed momentem podałem te trzy daty, bo patrząc na nie można pomyśleć, że wcześniej szalenie pracowity Stevens w 76 r. zaczął się obijać na jakichś artystycznych wagarach, bo po raz pierwszy od lat, nie nagrał żadnej płyty. Czyżby wakacje? Tak – tylko niezwykłe w owocach swoich. Najpierw, po pobycie na Ibizie muzyk pojechał do Maroka, do Marrakeszu i tam ułowił uchem dźwięki islamskiej pieśni rytualnej – „Adhan”, która jak mu wyjaśniono była „muzyką dla Boga”. I wówczas zaskoczony Cat Stevens odpowiedział – nigdy dotąd nie słyszałem muzyki dla Boga. Owszem dla pieniędzy, dla sławy, dla władzy, ale nie dla Boga. Trochę później, właśnie w 1976 r., artysta pływał kąpiąc się w okolicach Malibu w Kalifornii. W pewnym momencie, z przerażeniem uświadomił sobie, że fale odpływu odciągają go coraz dalej od brzegu. Spanikowany, czując że lada moment braknie mu już siły na dalszą walkę i utonie, zaczął się modlić – O Boże! Jeśli mnie jakoś ocalisz poświęcę się dla Ciebie. I jak potem odpowiadał, po momencie nadeszła potężna fala, która wyrzuciła go na brzeg... Po tym wydarzeniu Cat zaczął poznawać Buddyzm, Zen, I Ching, numerologię, a nawet Tarota i astrologię. Tak się jednak złożyło, że pewnego dnia ktoś podarował mu na urodziny egzemplarz Koranu. Stevens zaczął go studiować i uświadomił sobie, że to jest to. W trzydzieści lat później, w jednym z wywiadów powiedział na ten temat: niektórym ludziom może się wydawać, że był to jakiś ogromny przełom, ale dla mnie było to stopniowe przejście... 23 grudnia 1977 Cat Stevens formalnie przeszedł na Islam.

„Izitso” to 37 min. muzyki, co jest równoznaczne z 37 min. rozkoszy (no może – szczerze pisząc, tylko 33 minutom, bo jeden temat jest dla mnie wyraźnie słabszy od reszty). Na pierwszy ogień idzie szalenie pogodny i mocno zelektronizowany przebój o długim tytule „(Remember The Days Of The) Old Schoolyard”. Ta urocza piosenka to śpiewane wspólnie z Elkie Brooks wspomnienie radosnych chwil na szkolnym podwórzu i pierwszej miłości. Zaraz potem robi się refleksyjnie oraz nastrojowo, bo w „Life” Cat śpiewa (i wspaniale gra na gitarze oraz klawiszach) o życiu i nie nierozerwalnie związanych z nim uczuciach. W trójeczce („Killin’ Time”) robi się dynamicznie i rockowo! Ostra gitara, mocne bębny i ekspresyjny śpiew. Następny utwór („Kypros”) to instrumentalny i ciepły popis Stevensa na najróżniejszych syntezatorach. Natomiast piątka („Bonfire”) jest uroczą balladą, którą solem na elektrycznym fortepianie ozdobił sam Chick Corea! Kolejnych pięć tematów (dawna analogowa strona „B”) to: dynamiczne, urocze i autobiograficzne „(I Never Wanted) To Be A Star” - którego tytuł oraz tekst idealnie korespondują z ówczesnymi wydarzeniami w życiu artysty; cieplutkie (karaibskie) „Crazy”; rozmarzona i bogata (instrumentacja) „Sweet Jamaica”; ten nie specjalnie mi się podobający instrumentalno-elektroniczny (fachowcy twierdzą, że prekursorski dla hip-hopu) - „Was Dog A Doughnut?” oraz finałowe, stonowane - „Child For A Day”.

 

 

Jerzy Skarżyński