W przedostatniej swojej opowieści (tej o „Fear Of Music” Talking Heads) wspomniałem, że tak naprawdę mam spore wątpliwości czy ta powszechnie uważana za amerykańską grupa, taką jest w rzeczywistości. Owe obiekcje biorą się stąd, iż jej twórca, mózg i lider – David Byrne, choć od lat mieszka w Stanach, to z pochodzenia (i z paszportu) wciąż jest Szkotem. A zatem Szkot czy Amerykanin? A jeśli kogoś dziwi potrzeba szukania odpowiedzi na to pytanie, to niech na nią spojrzy przez pryzmat kwestii (tylko dla przykładu) czy niejaki Chopin, tak naprawdę był Polakiem czy Francuzem?

Zespół z nazwą na cztery litery z piorunem pośrodku, wprawdzie powstał w Roku Pańskim 1973, w Australii, w Sydney, ale swoimi korzeniami sięga Szkocji, bo właśnie stamtąd, dziesięć lat wcześniej, za chlebem (na kangury), wyemigrowała dziesięcioosobowa rodzina państwa Williama i Margaret Youngów. Ich najmłodszą latoroślą był sympatyczny brzdąc o imieniu Angus. Chłopiec i jego o dwa lata starszy brat Malcolm już w dzieciństwie na tyle wyraźnie przejawiali uzdolnienia muzyczne, że mama kupiła im gitary akustyczne. Czas pokazał, że była to inwestycja trafiona, bo po ostatecznym uporaniu się ze szkołą, najpierw związali się z lokalnymi formacjami - Angus o nazwie Kantuckee, a Malcolm z The Velvet Underground (ten Velvet nie miała nic wspólnego z Tym Velvet Underground), natomiast później, gdy młodszy już osiągnął pełnoletniość, obaj założyli formację, którą ochrzcili AC/DC. Jak wspominają, pomysł na jej nazwę podsunęła im... tabliczka umieszczona na tyle maszyny do szycia jednej z ich sióstr). Co ciekawe, podobno w pierwszych miesiącach grania, przebierany przez siostrę Angus, występował jako Spiderman, Superman, Zorro, a nawet jako... goryl, ale w końcu, w związku z potrzebą rozreklamowania zespołu w prasie, skończyło się na szkolnym mundurku (z Ashfield Boys High School w Sydney) i tornistrze.

Następnych sześć lat, to okres uporczywego trenowania, komponowania, krystalizowania składu (ten ustabilizował się w 1977 r., gdy obok grających na gitarach Youngów, wokalisty Bona Scotta i perkusisty Phila Rudda pojawiła się w zespole basista Cliff Williams), nagrywania płyt, koncertowania oraz w efekcie jednego i drugiego zdobywania coraz większej popularności. Najpierw tylko australijskiej, a później już pan-światowej. Absolutny przełom nastąpił jednak dopiero w 1979 r., gdy za produkcję ich 6-tego albumu, wziął się jeden z najwybitniejszych mistrzów w tym fachu na ziemi - John „Mutt” Lang. I to właśnie wtedy zrodził się LP „Highway To Hell”, czyli obok „Back In Black” najsłynniejsze dzieło AC/DC.

Jadąc „Autostradą do piekła” najpierw trafiamy na tytułowe „Highway To Hell”. Ciężki gitarowy riff, mocarna perkusja i wściekły głos. Tak jest przez pierwszych 50 sekund, bo dopiero w refrenie (tak jak kiedyś „All Right Now” Free) odzywają się i bas i drugie wiosło. Podskakują nawet nie znoszący takiego „łomotu”. Temat nr 2. („Girls Got Rhythm”). Podobnie, tyle że trochę szybciej. Gra Angusa przypomina bezlitosne rozdawanie ciosów siekierą (akordy) i piłowanie czegoś (solo). Świetne! Dla odmiany „Walk All Over You” zaczyna się kilkoma nieśpiesznymi rąbnięciami, a potem... pędzi jak dobrze podrasowany samochód. Czwórka – „Touch Too Much” - już od pierwszej sekundy podrywa do biegu, podczas którego od czasu do czasu dajemy komuś w pysk! Ot tak dla zabawy – tyle w nas werwy. No a jeśli, przez przypadek, wydawało się nam, że dotąd już gdzieś pędziliśmy, to następny numer – „Beating Around The Bush” pokazuje, że się myliliśmy. „Beating...” porywa nas bowiem jak górski potok po ulewie. Nie sposób się zatrzymać! No cóż, zazwyczaj po czymś takim przychodzi chwila odpoczynku. Może zazwyczaj, ale tu, nic z tego, bo szóstka („Shot Down In Flames”) popędza nas jak poganiacz osła swojego wierzchowca. Gdy cięte akordy inicjują siódemkę („Get It Hot”), już wiemy, że znów o wytchnieniu nie ma mowy. Ot rachu-ciachu! Natomiast tytuł następnego utworu - „If You Want Blood (You’ve Got It)” („Jeśli pragniesz krwi (to ją masz)”) z góry określa jego zawartość. Bezlitosne! Dziewiątka („Love Hungry Man”) może i mogłaby być balladą, ale nie jest. Nie jest i już! I wreszcie, gdy już łaknący seksualnych uniesień (w tańcu rzecz jasna) tracą nadzieję na choćby odrobinę cielesności, nagle nastaje finałowy „Night Prowler”. A „Night Prowler” to rozkołysany blues w prawie wolnym tempie. Rozpalone rządzami ciała mogą się zmysłowo przytulać przez całych sześć minut.

PS. O tym co działo się z AC/DC po wydaniu „Highway To Hell” (śmierć Bona Scotta) napisałem już przy okazji recenzji „Back In Black” w pierwszym tomie tych opowieści. Odsyłam!

 

 

 

 

Jerzy Skarżyński