Bary mleczne – smak PRL-u
Pomysł na książkę o kelnerkach, barmanach i wodzirejach nie wziął się znikąd. To kontynuacja wcześniejszych publikacji autora o codzienności PRL-u.
Zawsze interesowali mnie ludzie z konkretnej profesji. Wcześniej pisałem o sprzedawcach i o czasie wolnym, teraz przyszedł czas na tych, którzy ten czas wolny organizowali – obsługiwali gości, bawili, karmili. W pewnym sensie to spotkanie z własnymi wspomnieniami, ponieważ w moim domu też krążyły opowieści o dawnych balach, klubach i restauracjach – mówi Wojciech Przylipiak.
Bohaterowie książki "Kelnerki, barmani, wodzireje. Jak obsługiwaliśmy klienta w PRL" nie mitologizują PRL-u. Nie chodzi o idealizowanie tamtej rzeczywistości, lecz o pokazanie ludzi, którzy tworzyli w niej małe enklawy normalności – czasem pod prąd systemowi. – "To nie był wspaniały ustrój, ale dla wielu to był czas młodości. A młodość, niezależnie od epoki, zawsze wspomina się z nostalgią" – dodaje Wojciech Przylipiak.
Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów gastronomii PRL-u były bary mleczne. Dla jednych to symbole siermiężności, dla innych wspomnienie domowego obiadu za grosze.
Jeden z pierwszych barów mleczny, Pionier, powstał w Krakowie. Na początku miały one tylko numery, dopiero potem zaczęto nadawać im nazwy, by ludzie mogli się z nimi utożsamiać. Ideą barów mlecznych było tanie, zdrowe jedzenie dla wszystkich, w czasach, gdy mięso było deficytowe – mówi Wojciech Przylipiak.
W tych lokalach naprawdę spotykał się cały przekrój społeczeństwa – od studentów po profesorów i artystów.
(cała rozmowa do posłuchania)
Egzotyka za żelazną kurtyną
Mało kto pamięta, że już w latach 50. w Warszawie powstała pierwsza chińska restauracja. – "To był ewenement. Prawdziwy Chińczyk otworzył lokal, w którym serwowano kurczaka po seczuańsku, chińskie nalewki. Dla Polaków tamtych lat to było to coś abstrakcyjnego" – opowiada Wojciech Przylipiak.
Restauracja szybko stała się miejscem spotkań elit politycznych i artystycznych. Dziś już nie istnieje, była początkiem fascynacji Polaków kuchniami świata. W kolejnych dekadach pojawiły się lokale węgierskie, ukraińskie, a w latach 70. – pierwsze pizzerie i bary serwujące hamburgery.
W moim rodzinnym mieście pierwsza pizza pojawiła się w 1975 roku w barze Poranek. Działa do dziś i wygląda prawie tak samo – mówi Wojciech Przylipiak.
W książce pojawia się wiele barwnych postaci. Każda z nich ma swoją historię, często obejmującą całe życie spędzone w jednym zakładzie pracy. Jedna rozmowa prowadziła do kolejnej.
Dla wielu moich rozmówców praca w gastronomii była nie tylko zawodem, ale sposobem na życie. Zaczynali młodo i zostawali tam na dziesięciolecia. To tworzyło niezwykłe więzi – ludzie byli świadkami na ślubach, chrzestnymi dzieci, rodziną z wyboru – mówi Wojciech Przylipiak.
Praca w gastronomii bywała ciężka, dawała też prestiż i możliwości. Była wymagająca, często po kilkanaście godzin dziennie, ale zawsze w eleganckim stroju. W zamian dawała coś więcej niż pensję – kontakty, dostęp do dóbr, możliwość "załatwienia" rzeczy, których inni nie mogli dostać. Warto dodać, że zawód kelnera nie był wtedy przypadkowy – wymagał kilkuletniej szkoły, znajomości potraw, zasad obsługi i etykiety. – "To byli profesjonaliści, którzy naprawdę znali się na swoim fachu" – podkreśla Wojciech Przylipiak.
Okładka książki "Kelnerki, barmani, wodzireje. Jak obsługiwaliśmy klienta w PRL"