O Tadeuszu Mazowieckim, jego politycznych wyborach, o błędach, sukcesach i porażkach, z autorem pierwszej biografii pierwszego, niekomunistycznego premiera, Andrzejem Brzezieckim rozmawia Jolanta Drużyńska.

Jolanta Drużyńska: „Wolałbym, aby książka ukazała się po mojej śmierci” - powiedział Tadeusz Mazowiecki na wieść o zamiarze pisania jego biografii. Tak też się stało. Pierwsza na polskim rynku biografia Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego, niekomunistycznego premiera po II wojnie światowej, pióra Andrzeja Brzezieckiego, redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej” i publicysty „Tygodnika Powszechnego” ukazała się w tym roku. Prawie dwa lata po śmierci polityka.

 

Andrzej Brzeziecki, autor książki „Tadeusz Mazowiecki. Biografia naszego premiera”: Od dawna myślałem o napisaniu tej biografii, ale bałem się podjąć to wyzwanie. Pojawiła się nawet informacja, że ktoś inny tym się zajmie. Odetchnąłem, ale potem jednak w rozmowie z redaktorami „Znaku” doszliśmy do wniosku, że dobrze byłoby, abym tę biografię ja napisał. Zgłosiłem się do Tadeusza Mazowieckiego. Co prawda biografowie nie muszą pytać się o zdanie bohaterów biografii, można nawet je pisać będąc z kimś w sporze, ale tu wydawało mi się bardzo istotne, aby Tadeusz Mazowiecki zgodził się. O wielu wątkach z jego życia, dzieciństwa, młodości po prostu nie wiedzieliśmy, dlatego pomoc z jego strony była dla mnie istotna. Mazowiecki trochę się skrzywił i zastrzegł, że chciałby, żeby ta książka ukazała się po jego śmierci. Mówiąc cynicznie i brutalnie, nie umawialiśmy się jednak, że tak szybko umrze. Myślałem, że będę miał więcej czasu na pracę nad książką. No ale stało się, jak się stało i musiałem ukończyć tę biografię w określonym terminie.

 

Jak wiemy, Tadeusz Mazowiecki był osobą szalenie odpowiedzialną za słowo. Przez dziesiątki lat był dziennikarzem, redaktorem, nie tylko politykiem. Wiedział, jaką wartość ma słowo. Doskonale znał się na pracy redakcyjnej i zdawał sobie też sprawę z tego, że pewne rzeczy, w momencie kiedy danej osoby już nie ma, łatwiej jest o niej opowiedzieć, prawdziwiej, a myślę, że był osobą prawdziwą.

Mazowiecki był osobą autentyczną. Nie rzucał słów na wiatr, nie chwalił, kiedy nie uważał tego za konieczne, ale też nie potępiał łatwo. Na jego zdaniu można było polegać.

 

To zdanie rodziło się często bardzo długo, ale było wyważone. Książka jest gruba, liczy prawie 600 stron i wydawałoby się, że znajdziemy tam prywatne wątki, o których nie wiele wiemy, jednak wcale tak nie jest. Ten prywatny Mazowiecki nie przeważa w pana biografii. Powiedziałabym nawet, że czuje się pewien niedosyt.

Mam taki temperament, który kieruje mnie bardziej w sferę wydarzeń politycznych niż prywatnych, ale na tyle, na ile mogłem, zajrzałem w prywatne życie Tadeusza Mazowieckiego. On też był osobą do bólu przesiąkniętą sprawami publicznymi. One były na pierwszym miejscu w jego życiu. To widać w książce, że on właściwie cały czas jest zaaferowany sprawami publicznymi, pracą w redakcji, potem w Sejmie, w opozycji. Nawet jego choroba wrzodowa, która wyłączyła go z publicznej działalności na kilka tygodni, wzięła się z konfliktu politycznego z Januszem Zabłockim ówczesnym działaczem. Więc te kwestie polityczne bardzo rzutowały na jego życie prywatne. Poza tym to nie był człowiek, który opowiadał o swoim życiu. Na pewno nie nadawał się na celebrytę. Nie miał też temperamentu Władysława Bartoszewskiego, żeby notować każde wydarzenie i publikować wszystko, co się w jego życiu wydarzyło. Mazowiecki nie lubił tego typu zwierzeń. Nigdy nie zgodził się na formę wywiadu rzeki, chociaż często otrzymywał takie propozycje.

 

Czy pozostawił jakieś notatki, wspomnienia, pamiętniki? Przecież brał udział w bardzo istotnych wydarzeniach historycznych mających kolosalne znaczenie dla funkcjonowania państwa.

Notatki prowadził sporadycznie. Trudno nazwać je dziennikiem. To były raczej refleksje dotyczące głównie spostrzeżeń natury ludzkiej. Nie jest to materiał, z którego czerpalibyśmy wiedzę o samym Tadeuszu Mazowieckim. Jedynym znanym, obszernym zbiorem są jego notatki z internowania, gdzie spisane zostały przeżycia z tego miejsca.

 

Zresztą przemycane w pudełkach po zapałkach i wydane jeszcze w momencie, kiedy Tadeusz Mazowiecki był internowany.

Tak, ponieważ on był jednym z najdłużej przetrzymywanych działaczy Solidarności. Są jeszcze notatki, do których można by dotrzeć, ale synowie Tadeusza Mazowieckiego, którzy bardzo mi pomogli w pisaniu tej książki, chcą najpierw sami je przeglądnąć i oddzielić to, co nadaje się do publikacji od tego, co jest prywatne.

 

Wojciech, Adam i Michał – trójka synów Tadeusza Mazowieckiego z drugiego małżeństwa. Oni odsłonili panu rąbka tajemnicy rodzinnej. Dzięki temu możemy dowiedzieć się, jakim Tadeusz Mazowiecki był ojcem. Po śmierci swojej drugiej żony był ojcem samotnie wychowującym trójkę synów, co, jak na osobę, która potrafiła podobno jedynie ugotować parówki i zrobić jajecznicę, było chyba nie lada wyczynem.

To był olbrzymi wysiłek a wyobraźmy sobie jeszcze realia PRL. Chociaż były to już względnie syte czasy Gierka, to jednak brakowało bardzo wielu dóbr konsumpcyjnych. W tym czasie angażował się dodatkowo w pracę posła, był redaktorem naczelnym „Więzi”. Z początku pomagała pani Daniela, gosposia w domu Mazowieckich, ale potem odeszła i Mazowiecki został sam. Oczywiście wspierały go różne ciotki, kuzynki, ale ten główny wysiłek opiekuńczy spadał na niego. Radził sobie z tym na ogół dobrze, ale były też porażki wychowawcze. Synowie przez wiele lat nie najlepiej się uczyli a Wojciecha zdecydował się, na szczęście na krótko oddać do szkoły z internatem, liceum nr XX Pijarów w Krakowie, które było wtedy swoistą przechowalnią dzieci sprawiających problemy wychowawcze. Starał się jednak od początku traktować synów po partnersku. Bardzo dużo z nimi rozmawiał, także o polityce. Kiedy przychodzili do domu goście, w tym często opozycyjni działacze, sadzał ich z nimi za stołem, co wielu dziwiło, ale Mazowiecki kładł nacisk na to, żeby synowie słuchali takich rozmów. Przymykał także oko na to, że nie czytali lektur szkolnych. Mogli za to rozczytywać się w tych z domowej biblioteki.

 

Zgodził się nawet na wypad na koncert Krzysztofa Klenczona, co było dla niego sporym wyzwaniem. Przezwyciężył jednak swoją niechęć do rytmów bitowych w tym czasie.

Mazowiecki nie był fanem rocka, no ale poszedł z synami na ten koncert i przesiedział w piątym rzędzie zatykając sobie uszy, z głową schowaną między kolanami, podczas gdy inni wywijali nad nim marynarkami. Ale za to go synowie cenili. Np. wyjeżdżając za granicę zawsze pamiętał, aby przywieźć im jakąś pamiątkę, a to płytę Pink Floyd, a to modne wówczas jeansy.

 

Dla tych, którzy towarzyszyli Mazowieckiemu w wyjazdach zagranicznych, to niezdecydowanie co kupić synom, było trochę irytujące. Przypadłością Mazowieckiego było bowiem długie podejmowanie decyzji i to nie tylko w kwestii wyboru scyzoryka dla syna w jakimś sklepie w Szwajcarii.

Tak, rzeczywiście zdarzały się takie sytuacje. Kiedyś podczas wyjazdu na Bałkany przez Szwajcarię, w którym towarzyszył mu prof. Wieruszewski, już na lotnisku chciał synowi kupić szwajcarski scyzoryk. Bardzo długo wybierał, porównywał. Wreszcie zniecierpliwiony profesor Wieruszewski pyta: „Panie premierze, czy pan się zdecydował?” Na co Mazowiecki odpowiedział: „Tak, zdecydowałem. Ten albo ten”. Z nim tak właśnie było, że długo podejmował decyzje, co faktycznie czasem było irytujące. Trudno było umówić się z nim również na spotkanie, nie lubił konkretnych dat, nie lubił udzielać wywiadów. Jego współpracownicy nie mieli łatwego zadania.

 

To było męczące zwłaszcza wtedy, kiedy sprawował urząd premiera.

Tak. współpracownicy byli więc między młotem a kowadłem. Bez przerwy ktoś miał do nich pretensje, że jeszcze nie załatwili z premierem konkretnej sprawy, natomiast Mazowiecki złościł się, że go nękają. Nie był człowiekiem, który godzi się łatwo i pochopnie podejmuje decyzje.

 

Wybór Żółwia w „Polskim ZOO” - programie kabaretowym, który w latach 90. zrobił zawrotną karierę, w tym kontekście był niezwykle trafiony.

Mazowiecki miał poczucie humoru, chociaż odbierany był jako człowiek poważny i ponury. A on po prostu miał do siebie dystans. Bardzo szybko zrobił z żółwia swój atut. Mieszkańcy Krakowa na pewno pamiętają Mazowieckiego, kiedy startował do wyborów. Występował na tle rysunku Andrzeja Mleczki z komentarzem, że są takie chwile w życiu żółwia, że musi komuś dać w mordę. Mazowiecki wziął ten rysunek na swój plakat wyborczy. W domu miał kolekcję żółwików, więc jakoś "oswoił" tego żółwia.

 

Tadeusz Mazowiecki był człowiekiem polityki, człowiekiem czynu, choć decyzje podejmował z ogromnym namysłem, czasami, jak niektórzy zarzucali, zbyt wolno, zbyt ostrożnie.

On uciekał w politykę. Dwie jego żony zmarły tragicznie. Pierwsza, więźniarka Ravensbrück, umarła na gruźlicę. Druga żona zmarła na raka piersi. Przed bólem po ich starcie za każdym razem uciekał w działalność polityczną, społeczną. Bóg testował go jak Hioba. Zsyłał na niego katastrofy, z którymi musiał żyć. I rzeczywiście ucieczką dla niego była praca, na początku jego kariery skończyło się dość niefortunnie, bo zaangażował się w stowarzyszenie PAX, ludzi lojalnych wobec władzy.

 

To była świecka organizacja katolicka, utworzona oficjalnie przez Bolesława Piaseckiego w 1947 roku, ale spolegliwa wobec rządzących wtedy komunistów. Tadeusz Mazowiecki wiąże się z PAX-em. PAX wydawał pisma: tygodnik „Dziś i Jutro” i dziennik „Słowo Powszechne”. Z jednej strony praca redakcyjna, z drugiej zaangażowanie polityczne, a był wtedy bardzo młodym człowiekiem. W PAX-ie staje się wkrótce osobą ważną, chociaż to za jego przyczyną dochodzi później do rozłamu w organizacji. Mazowiecki obiera wtedy własną drogę, odseparowując się od uległości wobec komunistów. Ale na początku ten moment wyboru własnej drogi życiowej jest dość niefortunny.

Kiedy Mazowiecki przychodził na zebrania PAX-u, widział środowisko otwarte na ludzi młodych. Dwa inne środowiska związane ze środowiskiem katolików, które współistniały, do 1948 roku: „Tygodnik Powszechny” taki profesorski, krakowski i „Tygodnik Warszawski”. To były środowiska bardzo zamknięte. Mazowiecki jeszcze będąc w rodzinnym Płocku wysłał do „Tygodnik Powszechnego " swój artykuł z nadzieją na wydrukowanie, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Z kolei „Tygodnik Warszawski” był mocno opozycyjny wobec narzucanego systemu a Mazowieckiego pociągał jednak socjalizm, pociągała sprawiedliwość społeczna, więc ten PAX wydał mu się najlepszym wyborem. Opowiadając mi o tamtych wydarzeniach, powiedział, że być może gdyby żyła jego pierwsza żona, Krystyna, uchroniłaby go przed tym wyborem. Była mądrzejsza, bardziej doświadczona, starsza od niego. Zaangażował się więc w ten PAX i zaczął tam robić karierę. W pewnym momencie objął nawet fotel redaktora naczelnego „Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego”. To był ten styk polityki i pracy dziennikarskiej, w którym Mazowiecki czuł się najlepiej. Kierowanie gazetą i angażowanie się w sprawy publiczne - to było to, co potrafił robić. Trzeba jednak przyznać, że jego teksty z tamtego okresu nie były wolne od strasznej komunistycznej propagandy. Mazowiecki opowiadał się za kolektywizacją wsi, za przełamywaniem oporu byłych klas obszarniczych.

 

Krytykował między innymi biskupa Kaczmarka, który wtedy został przez komunistów postawiony przed sądem m.in. za szpiegostwo na rzecz Amerykanów i Stolicy Apostolskiej, kolaborację z Niemacami.

Później Mazowiecki tego bardzo żałował. Znał księdza Kaczmarka jeszcze sprzed wojny, kiedy bywał on w domu Mazowieckich, w Płocku. Dopiero po odwilży, po 1956 roku po rozstaniu się z PAX-em , Mazowiecki spotkał się z biskupem Kaczmarkiem i przeprosił go za te teksty, które popełnił.

 

W swojej książce przytacza pan wypowiedzi Mazowieckiego, w których przyznawał, że teksty, które wtedy napisał, pod wpływem ideologii komunistycznej, uznawał za osobistą porażkę.

Miał świadomość tego, że popełnił błąd. Ze swojego zaangażowania w pewien sposób rozliczył się w tekście „Wielkie sprzeniewierzenie”, autorstwa jego i kilku innych wychodźców z PAX-u. Potem też nie robił z tego tajemnicy. Kiedy przyjmował do „Więzi” nowego redaktora, brał go na poważną rozmowę i opowiadał o swoim zaangażowaniu. Nie chciał, żeby w tej współpracy były jakieś niedomówienia, więc ci, którzy przychodzili do „Więzi”, byli przez niego informowani o przygodzie z PAX-em.

 

Więź” to ukochane dziecko Tadeusza Mazowieckiego. To był miesięcznik, który mógł powstać dopiero na fali październikowych przemian 1956 roku. Przypomnijmy też, że zanim związał się z PAX-em przyłączył się do Stronnictwa Pracy Karola Popiela. To była chadecka partia kontynuująca tradycje II Rzeczpospolitej. Łączyła naukę Kościoła z nauką społeczną. Zanim Mazowiecki tak naprawdę zaangażował się w pracę dla tej partii, ona zawiesiła swoją działalność.

Popiel zawiesił działalność tej partii, bo zorientował się, że w jego otoczeniu aż roi się od agentów, którzy tę partię rozsadzają od środka. Zrozumiał, że taka działalność nie ma sensu i lepiej to zakończyć.

 

W późniejszych latach działalności Tadeusza Mazowieckiego nieraz zwracano uwagę na to, że miejsce Mazowieckiego jest w partii chadeckiej. Po 1989 roku był zresztą namawiany do stworzenia partii chadeckiej.

Odpowiadał zawsze na to w ten sposób: „Tak, jestem chrześcijaninem i jestem demokratą, ale nie jestem chrześcijańskim demokratą”. Uważał, że nie można łączyć spraw wiary ze sprawami polityki, że wiara nie może być podporządkowana polityce. Mówił, że nie ma chrześcijańskiej polityki, jest odpowiedzialność chrześcijanina w polityce. To są dwie różne rzeczy. We wczesnych latach powojennych to wydawało mu się atrakcyjne, ale w toku swoich przeżyć i doświadczeń życiowych, wykrystalizował się obraz człowieka, który jest chrześcijaninem i jest demokratą, ale nie jest właśnie chrześcijańskim demokratą.

 

W prowadzeniu pisma wykluczał bezpośrednie podporządkowanie się Kościołowi, takie, jakiemu w tamtych latach podlegał „Tygodnik Powszechny”.

„Więź” nie miała podtytułu „pismo katolickie”. Miesięcznik był otwarty na dialog z niewierzącymi. Dopuszczano fakt, że w redakcji mogą być osoby niewierzące. Grupa Tadeusza Mazowieckiego stawiała na personalizm, który dostrzegał jednostkę ludzką i kładł nacisk na obowiązek doskonalenia się, pracy nad sobą. Mazowiecki nie chciał też obciążać Kościoła swoimi publikacjami. Zaznaczał, że pismo pracuje na swoje konto. W związku z tym dochodziło do bardzo ostrych sporów. Sporo miejsca w mojej książce poświeciłem obszernemu wątkowi dotyczącemu dyskusji z prymasem Wyszyńskim. Ich stosunki bynajmniej nie były łatwe. Obaj mężowie bardzo mocno się ze sobą spierali. Efektem tych sporów były opublikowane w „Więziach” w 1968 roku dwa mocne artykuły. Pierwszy dotyczył jakości nauczania księży w Polsce. Duchowni zostali w nim poddani sromotnej krytyce. Drugi poddawał w wątpliwość ekumenizm polskiego Kościoła. W artykule wypowiadali się przedstawiciele innych wyznań chrześcijańskich, którzy ostro krytykowali Kościół, za poczucie wyższości, chęć dominacji nad pozostałymi wyznaniami chrześcijańskimi. Prymas był o to bardzo zły. Zabronił księżom publikowania w „Więziach”. To dla pisma będącego dość mocno osadzonym w nurcie chrześcijańskim było dużym ciosem. Dopiero lata 70. przyniosły rozejm w stosunkach między Kościołem a czasopismem, kierowanym przez Mazowieckiego. W 1975 roku prymas zaprosił Mazowieckiego i jego bliskich współpracowników do Gniezna na dwa dni. Tam rozmawiali w bardzo serdecznej atmosferze. Potem już Kościół brał pod opiekę miesięcznik „Więź”, zwłaszcza w drugiej połowie lat 70., kiedy groziła mu upadłość. Wtedy pojawiła się realna groźba zamknięcia pisma pod naciskiem komunistów. Kościół stanął w obronie pisma, powiedział, że atak na „Więź” jest atakiem na Kościół, więc ostatecznie władze nie zdecydowały się na zamknięcie czasopisma.

 

Spór między prymasem Wyszyńskim a Tadeuszem Mazowieckim, który toczył się przez całe lata, też jednak pokazuje otwartość jednego i drugiego na siebie nawzajem. Prymas Wyszyński miał za sobą doświadczenia takie, jakich Mazowiecki nie posiadał. Jednak tych dwoje ludzi znajduje płaszczyznę dialogu. Ta umiejętność bronienia własnego zdania, ale także umiejętność dążenia do kompromisu bardzo dobrze cechowała Mazowieckiego. Z jednej strony był bardzo przeciwny podporządkowaniu pisma Kościołowi, z drugiej, kiedy sytuacja się zmieniła przestało mu to przeszkadzać. Kościół polski w drugiej połowie lat 70. też stał sie już bardziej otwarty, a o to Mazowieckiemu przecież chodziło.

Mazowiecki też się zmieniał. Mimo że oczyścił się z przekonań promowanych w PAX-ie, to jednak pewna fascynacja socjalizmem w nim została. W latach 60. głosił tezę, że nie da się zmieniać rzeczywistości socjalistycznej z zewnątrz. Trzeba ją zmieniać od środka. Wtedy on i jego współpracownicy wierzyli, że socjalizm można jakoś humanizować. No ale przyszedł marzec 1968 roku, kiedy pobito studentów, przyszedł grudzień 1970 roku na Wybrzeżu. Mazowiecki jako poseł pojechał tam rozmawiać ze świadkami tych wydarzeń. Wtedy zdał sobie sprawę, że nie da się zbudować idealnego socjalizmu. Próba budowy takiego idealnego ustroju kończy się zamordyzmem. Od tej pory przestał używać słowa socjalizm, ale została w nim do końca życia pewna wrażliwość społeczna, chęć budowy społecznej gospodarki rynkowej, która byłaby w dystrybucji dóbr bardziej sprawiedliwa. Ale nie mówił już o socjalizmie. Wyszyński nie był ślepy ani głuchy na te sygnały i taki Mazowiecki bardziej mu się podobał. Prymas Wyszyński w ogóle był postacią fenomenalną. Z jednej strony stawiał na konserwatywny, ludowy katolicyzm, który intelektualistów z „Więzi” przyprawiał o ból głowy, ale z drugiej strony był otwarty na poglądy innych. Wyszyński przyjaźnił się m.in. z Jerzym Zawieyskim, pisarzem eseistą, także członkiem Rady Państwa, który był homoseksualistą, ale szanował go, liczył się z jego zdaniem.

 

Ważniejsze w tym wypadku było to, co sobą Zawieyski reprezentował. On był też ogromnie ważną postacią dla Mazowieckiego.

Wracając do Wyszyńskiego, to chcę powiedzieć, że prymas jeśli widział, że człowiek jest autentyczny, przyjmował go i z nim rozmawiał. Tak też było w relacjach z Mazowieckim. Początkowo Mazowiecki wydawał mu się mało autentyczny. Ciągle mówił o tym socjalizmie, ale z biegiem czasu dostrzegł , że Mazowieckiemu chodzi także i o dobro Kościoła.

 

Mazowiecki niefortunnie używał tego słowa socjalizm. On zresztą rozróżniał, że zupełnie co innego znaczyło słowo socjalizm w sensie intelektualnym a czym innym był socjalizm w gospodarce i dyktacie partyjnym.

Tak, zresztą o mały włos nie doszłoby do rozłamu z tego powodu w tych środowiskach współtworzących "Więź" i "Tygodnik Powszechny”. Socjalizm Mazowieckiego bardzo nie podobał się ludziom „Tygodnika". Kisiel się z  tego naśmiewał a Turowicz był zdecydowanie przeciwny.

 

Cały „Tygodnik Powszechny” od początku występował przeciw socjalizmowi. Co prawda dogadywali się co jakiś czas z władzą, żeby móc egzystować, ale ludzie „Tygodnika” stawiali sprawę jasno: „Jesteśmy pismem katolickim i socjalizmowi mówimy: nie”.

 

Turowicz razem ze Stommą napisał  programowy artykuł, w którym obaj twierdzili, że ideał socjalistyczny nie jest naszym ideałem. Uważali, że skoro żyją w takich warunkach, jakich żyją i chcą coś robić, to przyjmują rzeczywistość socjalistyczną jako konieczność, ale jej nie popierają. Mazowiecki natomiast w pierwszych latach działalności publicznej popierał ten socjalizm. Doszło wtedy do ostrej dyskusji, mówiono nawet o rozłamie, o tym, że grupa „Więzi” odejdzie  z ruchu „Znak”, ale ostatecznie udało się to powstrzymać i współpraca nadal trwała.

 

Doszliśmy do roku, który dla Mazowieckiego był przełomem i punktem zwrotnym w karierze politycznej. To był rok 1980. Wówczas rodzi się Solidarność. Mazowiecki jest w centrum wydarzeń. To bycie w centrum doprowadza go w 1989 roku do wyboru na pierwszego niekomunistycznego premiera.

Obraz Mazowieckiego jako człowieka konsekwentnego i niezmieniającego zbyt łatwo poglądów poddaliśmy dyskusji. Okazuje się bowiem, że spektrum jego poglądów było jednak szerokie. Przeszedł od pełnej akceptacji socjalizmu, po jego zupełną negację, po więzienie, internowanie, obalanie komunizmu a potem budowanie nowego demokratycznego systemu poprzez reformy przeprowadzane wspólnie z Leszkiem Balcerowiczem. Na przestrzeni tych lat odbył długą drogę, która doprowadziła go do objęcia fotela premiera. Sierpień 1980 roku to był moment ważny w jego życiu. On nie jechał na Wybrzeże jako zwolennik strajków i nie chciał się jednoznacznie angażować po stronie robotników. Wyobrażał sobie, że będzie mediatorem. Wioząc z Bronisławem Geremkiem list do stoczniowców, zakładał, że będą pośredniczyć między władzą a robotnikami.

 

Mazowiecki lubił funkcję mediatora, pośrednika, osoby tłumaczącej, wyjaśniającej. To nie był człowiek, który wyrywał się, żeby stanąć na barykadach. On raczej był skłonny tłumaczyć, dlaczego nie warto stawać na tej barykadzie a dążyć do porozumienia. Przejście z ustroju do ustroju widział poprzez dialog.

Jednak w momencie, kiedy poznał atmosferę stoczni, kiedy pobył tam chwilę, zrozumiał, że nie można być tylko pośrednikiem, mediatorem. Zrozumiał, że trzeba stanąć po stronie robotników. Kiedy robotnicy zapytali go, jak długo zamierza z nimi zostać, odpowiedział, że do końca. Wtedy robotnicy zaakceptowali go, tego inteligencika z Warszawy, który chce z nimi współpracować. Ostatecznie jego wpływ na przebieg negocjacji był bardzo duży.

 

Po drodze do 1989 roku mamy etap internowania Tadeusza Mazowieckiego, bo w strukturach Solidarności odgrywał ogromną rolę. Był osobą zaangażowaną politycznie, ale robił to, co kochał najbardziej czyli wydawał pismo. Prowadzenie „Tygodnika Solidarność” było dla niego szalenie ważne. Niektórzy powątpiewali, że on przyzwyczajony do rytmu miesięcznego wydawania „Więzi” może nie poradzić sobie z szybkością wydawania „Tygodnika”.

Jego synowie żartowali sobie nawet mówiąc: „Gdzie tam tato będziesz zajmował się tygodnikiem. Nie zdążysz go wydać, przy twoim trybie życia”. Tadeusz Mazowiecki faktycznie miał taki rytm dnia, że późno kładł się spać, późno też wstawał. Dużo palił i dużo pił kawy. A bywały też takie momenty, kiedy zdarzało mu się nie wstawać z łóżka przez kilka dni.

 

Ale to było związane z traumatycznymi przeżyciami i depresją, która temu towarzyszyła. W ten sposób odreagowywał prywatne tragedie.

Ale Mazowiecki jednak wszystkich zaskoczył, bo nagle zaczął wcześnie wstawać i przyjeżdżać rano do redakcji. Zbudował prężną redakcję. „Tygodnik Solidarność” był wtedy wielkim pismem. To był wtedy właściwie jedyny masowy tygodnik w Polsce.

 

Tygodnik Solidarność” był też bardziej zróżnicowany. „Tygodnik Powszechny” był pismem intelektualistów i dla intelektualistów. Zasięg jego odbioru i oddziaływania był siłą rzeczy ograniczony. Tymczasem „Tygodnik Solidarność” miał już zupełnie inny skład redakcji. Mazowiecki, podobnie zadziałał jak w przypadku tygodnika „Więź”, kiedy otworzył się na ludzi związanych także z lewicą laicką. Publikował tam Kuroń i Michnik. Do popularności "Tygodnika Solidarność" przyczynił się też olbrzymi nakład pisma, które docierało wszędzie.

To było olbrzymie narzędzie polityczne, ale też wizytówka Solidarności. Mazowiecki wiedział, że to, co opublikuje w „Tygodniku”, nie będą czytać tylko zwolennicy Solidarności, ale też władze. Sygnał o tym, czym jest i czego chce Solidarność, na pewno trafiła również na Kreml. To była odpowiedzialność już nie tylko za pismo, ale i za politykę. Oscylowanie między polityką a działalnością redaktorską  bardzo mu odpowiadało.

 

Historia Solidarności zakończyła się zwycięstwem i wyborem Tadeusza Mazowieckiego na premiera, chociaż, jak wynika z rozmów i relacji świadków, on sam na ten świecznik się nie pchał. Wolał być bohaterem drugiego planu, doradcą takim, jakim był w 1980 roku jadąc do stoczni.

On początkowo był przeciwny idei obejmowania rządu przez „Solidarność”. W lipcu powstał artykuł Michnika: „Wasz prezydent, nasz premier”, w którym pisał, że trzeba ten urząd wziąć. Mazowiecki z nim wtedy bardzo ostro polemizował. Uważał, że to jest nieodpowiedzialne. „Solidarność” musi najpierw nauczyć się być opozycją w Sejmie a dopiero w dalekiej przyszłości brać odpowiedzialność za państwo.

 

Mazowiecki bał się, że Solidarność będzie wmanewrowana przez PZPR w odpowiedzialność za to wszystko, co sama zrobiła. W tym kontekście należałoby chyba rozpatrywać jego słynną „grubą linię”.

Rozliczenie się z tą „grubą linią” było dla niego problem. W późniejszych latach pisał teksty na ten temat uzasadniając swoją politykę. Tu nie chodziło o to, żeby dać wolną rękę komunistom. On wprost mówił, że zbrodnie komunizmu będą ścigane. Chodziło mu o to, żeby dać tym trzem milionom ludzi, bo tyle formalnie należało do PZPR, szansę włączenia się do budowy III Rzeczpospolitej. Chciał działać inaczej niż komuniści. Oni bowiem wykluczali pewne grupy społeczne z odpowiedzialności za państwo a on chciał, żeby w państwie, w wolnej Polsce nie było ludzi drugiej kategorii.

 

To stwierdzenie nie zostało odebrane tak, jak myślał o nim Mazowiecki. Nawet z użyciem tego zwrotu „gruba linia” polemizowali jego synowie, dopytując, czy aby na pewno ojciec chce użyć tego a nie innego słowa.

Przy pisaniu expose najstarszy syn Wojciech zapytał ojca, czy jest pewien tej „grubej linii”. Mazowiecki ewangelicznie odpowiedział: „Com napisał, napisałem”. I tak tozostało. W pierwszych miesiącach po expose, nikt do tego nie wracał. To pojawiło się trochę później. Przypomniano sobie o tych słowach i przekuto je na „grubą kreskę”.

 

Chciałabym, abyśmy powiedzieli jeszcze o jego roli w czasie wojny bałkańskiej. To jest bardzo mało znany aspekt działalności Tadeusza Mazowieckiego i taki moment, w którym Mazowiecki działał w sposób bardzo przemyślany. To był moment kiedy potrafił powiedzieć: „nie”. Jego sprawozdań z wojny bałkańskiej świat nie chciał słuchać, nie chciała słuchać ONZ, która wysłała Mazowieckiego do Jugosławii.

To był też bardzo duży, choć niedoceniany sukces Polski, która po latach komunizmu wychodziła z izolacji międzynarodowej. Nagle Mazowiecki, były już premier, zostaje sprawozdawcą ONZ ds. praw człowieka. Wywiązał się bardzo dobrze z tej misji. Jeździł wszędzie tam, gdzie był chociaż jeden świadek zbrodni, starał się do niego dotrzeć i wysłuchać jego relacji. Właściwie nikt nie podważył jego raportów. Mazowiecki napisał 18 takich raportów.

 

Pisał je z niezwykłą dbałością o szczegóły i rzetelnością, z dziennikarskim profesjonalizmem. Nie ujawniał faktów, jeśli nie miał ich potwierdzonych z kilku niezależnych źródeł. Tylko raz Serbowie wytknęli mu błąd dotyczący zniszczenia meczetu. On nie był do końca zniszczony, tylko ostrzelany. Te raporty nie spotkały się jednak z żadnym międzynarodowym odzewem. Więc ta rezygnacja z funkcji obserwatora to był taki akt rozpaczy Tadeusza Mazowieckiego, który walczył o społeczności Bośni i Srebrenicy. Te, opuszczone przez błękitne hełmy (siły pokojowe ONZ – przyp. red.) zostały w sposób straszliwy zmasakrowane przez wojska serbskie.

Zginęło 8 tys. ludzi. To była rzeczywiście ogromna tragedia. Mazowiecki w pewnym momencie powiedział dość. Nie chciał być księgowym i w nieskończoność zapisywać kolejnych przypadków śmierci, bo to nie przynosiło żadnych rezultatów ani reakcji. Zrozumiał, że jedynym wyjściem była głośna rezygnacja i dopiero to wstrząsnęło Europą, wtedy zmieniła się polityka wobec Jugosławii.

 

Paradoksalnie nie raporty, które miały wstrząsnąć społecznością międzynarodową, ale jego stanowcze „nie”. Odszedł mimo próśb a prosili go m.in. najważniejsi przedstawiciele ONZ. Dopiero ta postawa wpłynęła na zmianę stanowiska Organizacji Narodów Zjednoczonych i mocarstw europejskich a w konsekwencji na zakończenie konfliktu.

Ta książka, którą pan napisał, to zachwyt nad postacią pierwszego niekomunistycznego premiera Polski czy spojrzenie krytyczne?

Zdecydowanie nie pisałem tej książki na kolanach. Tam, gdzie popełniał błędy, starałem się to wskazać. Nie widzę powodu też, żeby usprawiedliwiać działalność Tadeusza Mazowieckiego w PAX-ie w latach 50. Trudno też byłoby mi zaakceptować stosunek Tadeusza Mazowieckiego do KOR-u w okresie „Solidarności”, kiedy skonfliktował się z Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem. Myślę, że to także był błąd. Decyzja o kandydowaniu na prezydenta państwa w konfrontacji z Lechem Wałęsą też nie była do końca przemyślana i roztropna. Tych momentów, życiowych, w których Mazowiecki popełniał błędy, jest w jego biografii całkiem sporo. Nie chodziło mi o to, żeby przedstawić krystaliczną postać polityka. Takie postaci, które popełniają błędy a jednak suma ich dokonań i życiowych decyzji jest dodatnia są moim zdaniem najciekawsze. To, że ktoś potrafi błądzić będąc młodym, ale potem się z tego otrząsnąć i konsekwentnie podążać swoją drogą, to jest ciekawsze i bardziej pouczające dla odbiorcy niż pisanie biografii lukrowanej.

 

Niebawem ukaże się kolejna biografia Tadeusza Mazowieckiego pióra krakowskiego dziennikarza i publicysty Romana Graczyka. Zastanawiam się na tym, czego jeszcze nie wiemy o Tadeuszu Mazowieckim po przeczytaniu pana książki, czy będzie to biografia polemiczna czy też uzupełniająca.

Sam z ciekawością tę książkę przeczytam.