Zapis rozmowy Sylwii Paszkowskiej z Barbarą Wilczyńską - żoną Ludwika Wilczyńskiego, alpinisty, himalaisty, autora pierwszego polskiego wejścia na himalajski ośmiotysięcznik Dhaulagiri oraz Pauliną Kozub - wdową po Wojtku Kozubie, alpiniście, który zginął w lipcu 2011 roku schodząc z Mont Blanc. Żony himalaistów były gośćmi audycji "Przed Hejnałem".

 

 

Sylwia Paszkowska: Całe wasze życie skupiało się wokół waszych mężczyzn, wokół ich sukcesów i pasji. Proponuję, byśmy dziś porozmawiały o was, ale nie przez pryzmat rodziny, tylko przez pryzmat waszych pasji i zainteresowań.

 

Paulina Kozub: Ja interesuję się podróżami. Jak byłam małą dziewczynką, to już marzyłam o podróżach. Zostałam też wychowana w takim domu, gdzie podróże były czymś naturalnym. Nikt nie uważał tego za coś niezgodnego z normą. To był element niezbędny do życia. W związku z tym, moje marzenia też budowały się wokół podróży. Kiedy poznałam Wojtka, zaczęłam te marzenia spełniać. Albo inaczej: on zaczął dla mnie je spełniać. Pomagał mi je realizować. Tym byłam absolutnie zafascynowana.

 

S.P.: Czyli góry były waszą wspólną pasją?

 

P.K.: Tak. Dla mnie też góry były ważną częścią życia. Mój tata też dużo w Himalaje jeździł, ale na pewno nie tyle, ile Wojtek. To był element, którym żyłam od dziecka. Chciałam poznawać, wyjeżdżać. Wojtek po prostu zaczął mi to umożliwiać.

 

S.P.: Pani, Barbaro, pani też podzielała pasje męża?

 

Barbara Wilczyńska: Chciałam zacząć od mojego wyjazdu z małego mazurskiego miasteczka. W 1969 r. Wyruszyłam z Giżycka do Torunia, gdzie zaczęłam studia na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. I tam też poznałam męża. Wiedziałam jedno: ważne, żeby zawsze otaczać się ciekawymi ludźmi. Nigdy jednak nie myślałam, że poznam wspinacza, alpinistę. Jedyną rzeczą, która sprawiła, że mój mąż zwrócił na mnie uwagę okazał się fakt, że przeczytałam - wówczas niezwykłą literaturę dla wspinaczy – "Komin pokutników". To był początek naszej znajomości i rozmów o tym czymś, czego ja w ogóle nie znałam. Oboje jesteśmy z nizin, tylko że mój mąż już wtedy wiedział, że swoje życie spędzi w górach lub blisko gór. A ja tego nie wiedziałam. Myślałam, że całe swoje życie spędzę w Toruniu.

 

S.P.:: Czyli wchodziła pani w nieznane.

 

B.W.: W mojej rodzinie nigdy nikt się nie wspinał. Wiedzieliśmy, gdzie są Tatry z geografii.

 

S.P.: A Paulina Kozub dokładnie wiedziała, na co się decyduje.

 

P.K.: Ciężko powiedzieć. To nie jest tak, że mój tata spędził życie w górach wysokich. Wiedziałam, z czym to może się wiązać. Wiedziałam, że taka wyprawa trwa miesiąc, czasem dwa. Wiedziałam, że tata przywiezie stamtąd fajne, kolorowe prezenty. Wtedy nie było jeszcze tych wszystkich sklepów indyjskich. Wszystkie moje koleżanki chciały mieć bransoletki przywiezione z Pakistanu czy Indii. To był element takiego zafascynowania. Nie wyobrażałam sobie innego życia.

 

S.P.: Pani, Barbaro, nie powiedziała, czym zajmuje się zawodowo.

 

B.W.: Skończyłam biologię, ale tak naprawdę moja pierwsza praca wiązała się z górami. To był plan realizowany bardzo konsekwentnie przez mojego męża. Od 1 września 1974 roku aż do dzisiaj. Uczyliśmy dzieci góralskie w szkole podstawowej w Gliczarowie Górnym przez trzy lata. To zdetereminowało nas do dzisiaj. Do dzisiaj tam jeździmy. Moje dzieci spędzały tam czas, wakacje. Stamtąd można było patrzeć na góry...

 

S.P.: Czyli jednak góry cały czas. Czy to jest tak, że wy byłyście żonami, a góry kochankami? Gdzie był dom waszych mężów?

 

B.W.: Mój mąż zawsze myślał i myśli o górach. Ale zawsze przekonałam, że ja i dzieci jesteśmy na pierwszym miejscu. I on do dzisiaj twierdzi, że to nie pobyt w górach, a dzieci są dla niego najważniejsze.

 

P.K.: Nie wiem, czy to trochę idealistyczne poczucie, ale byłam przekonana, że dom był tam, gdzie był nasz dom. A góry były bardzo ważną, ale nie jedyną i najważniejszą częścią naszego życia.

 

S.P.: Czy zgadzacie się ze słowami piosenki: "męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać"?

 

B.W.: Naszemu pokolenie jest to bliższe. Zawsze się buntowała. Jeżeli jechaliśmy w góry – to osobno. Byliśmy w tych samych górach, ale próbowałam oddzielić ten hałas karabinków i całego sprzętu. Miałam swoją niszę w górach. Nie wydawało mi się, że moim zadaniem było wiernie czekać.

 

S.P.: A pani, Paulino, zdawała sobie sprawę z tego, że gdy urodzi się dziecko, to pani będzie strażniczką ogniska domowego, a Wojtek będzie jeździł dalej.

 

P.K.: Dla mnie to była romantyczna wizja, która totalnie mi pasowała. Mimo że w swoim życiu byłam na sześciotysięcznikach i różnych górach. Z jednej strony fascynowało mnie to, chciałam jeździć z Wotjkiem. Z drugiej strony wizja księżniczki zamkniętej w wieży czekającej na swojego księcia absolutnie mnie nie przerażała. Wydawało mi się, że powinnam być dumna, że mogę na kogoś takiego czekać.

 

S.P.: Pani Barbaro, zdarzało się pani stawiać warunki mężowi, kazać mu wybierać? Gdy urodziły się dzieci, a przy narodzinach drugiego syna męża nie było nawet w kraju, to musiała pani czuć jakąś irytację – że to wszystko jest na pani głowie.

 

B.W.: Dzisiaj z perspektywy lat, wydaje mi się, że ta irytacja nie była tak wielka. Kiedyś sięgnęłam do listów, które wtedy do siebie pisaliśmy. Zauważmy, że nie było komórek i wszechobecnego Internetu. Z tych listów wynika, że moja irytacja była większa, niż mi dzisiaj się wydaje. Stąd też się wziął lekki niedosyt męża: "Wielicki, Kukuczka – to byli himalaiści! A ja? Cóż to za himalaista, który jeździ tam tylko raz w roku!". Na pewno mąż nigdy sobie nie pozwolił na jeżdżenie z wyprawy na wyprawę. Bywało tak, że między kolejnymi wyprawami, musiał sprawić, żebym i ja z nim pojechała. Były te kompromisy. Dla niego i dla mnie.

 

S.P.: Wasz syn – właśnie ten, który się urodził, gdy mąż był na jednej z wypraw – jest współautorem książki "Broad Peak. Niebo i piekło". On sam się nie wspina, ale doskonale zna wszystkie emocje związane ze wspinaniem – zarówno wspinacza jak i jego rodziny. W jednym z wywiadów, który przeprowadził z ojcem, wspomina taką sytuację z 1982 r. Ojciec wyjeżdżał wtedy chyba w Tatry. Syn pyta go: "a co jeśli spadnie na ciebie lawina?". I rzeczywiście zdarzył się wypadek. Pani mąż wtedy nie poszedł na wyprawę, ale ruszył na ratunek swoim kolegom. Dwóch nie udało się uratować.

 

B.W.: Myślę, że Przemek mniej to pamięta, niż mój mąż. Faktycznie, w czasie całego wyjazdu wspominał słowa syna. A przecież to nie były Himalaje, tylko Tatry. Wydaje się, że to był wyjazd niemal rekreacyjny.

 

S.P.: Wojtek Kozub też nie zginął w Himalajach, tylko w Alpach. Schodził z Mont Blanc.

 

P.K.: Tak, to była dla niego wycieczka, jak dla nas spacer po parku czy wyjście po bułki do sklepu. Ja sama byłam z nim na tej górze 2 razy. Nie wyobrażałam sobie, że może w takim miejscu zginąć. Ja też zmieniłam swoje podejście do tych spraw.

 

S.P.: A jest jakieś przeczucie?

 

P.K.: Absolutnie żadnych. Może nie mam takiego daru. Byłam pewna, że wróci. Myślę, że z tego wynikał mój nawiększy żal do Wojtka. Nigdy do niego nie miałam żalu – jego wyjazdy w góry były dla nas jakimś priorytetem w życiu. A on nie dotrzymał obietnicy. Obiecał, że na pewno nie zginie w górach. I pomylił się.

 

S.P.: W jednym z wywiadów Ludwik Wilczyński mówi, że irytuje go, gdy ludzie cały czas podkreślają, co góry zabierają, a nie dają. Co góry dają rodzinie himalaisty?

 

B.W.: Jestem z takiego pokolenia, któremu góry dały bardzo dużo. Gdy młode dziewczyny pytają mnie o to, nawet nie odpowiadam. Dziś młodzież ma dostęp do wszystkiego, wyjazdów do dalekich, pięknych krajów. W latach 70. i 80. Nepal, Indie, Andy, Peru – to był świat, który dziś trudno mi opisać. Jak oglądam swoje zdjęcia stamtąd, to nie chcę wierzyć, że tam byłam – dzięki mężowi. Ale to były lata smutku, stanu wojennego. Tylko ci, którzy żyli w tamtym czasie, mogą mi wierzyć, że moja zgoda brała się częściowo z tego kolorowego świata, który pasja męża mi otwierała.

 

S.P.: A pani, Paulino, co dawały wyprawy Wojtka?

 

P.K.: Podpisałabym się pod słowami pani Barbary, mimo że dzielą nas pokolenia. Byłam bardzo młoda, gdy wyszłam za mąż za Wojtka – zaraz po maturze. Dla mnie ten świat nie do końca stał otworem. Miałam już jakieś podróże po Europie za sobą. Mój ojciec dużo podróżował. Marzyłam, zbierałam do skarbonki na różne wyjazdy. Oglądałam zdjęcia, albumy. I jak za dotknięciem czarodziejskiej wróżki Wojtek zaczął te marzenia spełniać.

 

S.P.: Jakimi mężami są himalaiści?

 

P.K: Wytrwałość, podążanie za ideałami, marzeniami...

 

S.P.: Czy są wojownikami, którzy nie ulegają banalnym frustracjom dnia codziennego?

 

P.K.: A czasami jest tak, że nie rozumieją tego codziennego życia, bo tyle czasu spędzają w górach. Choć ja akurat tego nie doświadczyłam.

 

B.W.: Są wytrwalsi. Spokojniejsi. Zasypiają na stojąco, siedząco... Myślę, że te przeżycia mają wpływ na codzienną prozę. Potrafią sobie radzić w wielu sytuacjach. Część cech została zdeterminowana przez góry.

 

S.P.: A jakimi są ojcami?

 

B.W.: Mąż był dobrym ojcem. Bolesne były dla niego rozstania z dziećmi. Pisał do nich specjalne listy. Trzeba powiedzieć, że jak już był z dziećmi to... był. Był naprawdę.

 

P.K.: Za bardzo nie mogę powiedzieć, jakim Wojtek był tatą, bo był nim tylko przez 2 tygodnie. Nie licząc okresu ciąży. Natomiast jestem przekonana, że byłby fantastycznym tatą i mam poczucie, że mógłby w jakimś stopniu zrezygnować z gór na rzecz bycia ojcem. Zrezygnował z wyprawy na Broad Peak, kiedy dowiedział się, że jestem w ciąży.

 

B.W.: Jest pani w lepszej sytuacji. Nie jest tak łatwo zrezygnować z gór. Największy żal miałam do męża, gdy urodziłam pierwsze dziecko. Byłam jeszcze bardzo osłabiona. Zostałam sama z 10-dniowym synem. Ale wtedy było mi o wiele trudniej, niż gdy potem zostawałam sama już z dwójką, a nawet trójką dzieci.

 

S.P.: Ile dni w roku była pani sama? Pani mąż nie był jak Kukuczka, który właściwie cały czas mógł być w górach.

 

B.W.: Kukuczka i inni, to byli jednak wspinacze, którym zdarzało się wyruszać z wyprawy na wyprawę. Kiedyś obliczyliśmy, że między 1979 a 1988 roku był na 9 wyprawach. To znaczy, że w domu nie było go przez 1/3 roku. Wtedy też te wyprawy trwały dłużej.

 

S.P.: Mówi się też o tym, że himalaizm i wspinaczka wysokogórska uzależnia. Wpływ ma na to kwestia czysto chemiczna – na pewnych wysokościach jest mniej tlenu i mózg od tego stanu się uzależnia. Czy to znaczy, że żony himalaistów są współuzależnione?

 

B.W.: Spędziłam z mężem ponad 40 lat i od kiedy pamiętam są w nim góry. Wydaje mi się, że nie jest uzależniony od tego rozrzedzonego powietrza. To jest po prostu miłość.

 

S.P.: Wojtek Kozub się nie wycofał. Zginął. Ludwik Wilczyński się wycofał w pewnym momencie. Dlaczego?

 

B.W.: To są dwie różne epoki, w których wycofał się z gór mój mąż, a mąż pani Kozub. Mój mąż wycofał się z końcem lat 80. W 1990 roku jak się miało trójkę dzieci, to trzeba było pracować, żeby utrzymać taką zgraję. Mąż jeździł na Zachód, żeby dorabiać. Wrócił w Himalaje w 1998 roku.

 

S.P.: A pozostał w nim taki żal?

 

B.W.: Nie sądzę. Himalaje to miejsce dla młodych. 50, 60-letniemu mężczyźnie jest trudno sprostać pewnym wymaganiom.

 

S.P. A pamiętacie swoje pierwsze pożegnania?

 

P.K.: Ja na pewno pamiętam to ostatnie pożegnanie. Może to on miał jakieś przeczucie. Skręcił ogromną szafę przed wyjazdem. Sama bym sobie z nią nie poradziła. Może to był taki sposób, żeby przygotować mnie na tę chwilę...

 

B.W.: A ja pamiętam swoje pierwsze rozstanie z mężem i żal, że nie mogę jechać razem z nim. To był 1973 rok. Towarzystwo Toruńskie wyjeżdżało w Andy Peruwiańskie. Pojechałam z mężem do Gdyni. Panowie weszli na statek "Bolesław Śmiały". Oprócz mnie były może dwie dziewczyny i jakaś mama. Złożyłyśmy wizytę tym, którzy odpływali. Oboje wtedy żałowaliśmy, że nie możemy płynąć razem.

 

S.P.: Simone Moro, włoski alpinista, powiedział, że wybór alpinisty w przeciwieństwie do wyboru, jakiego dokonuje ojciec lub polityk, to hymn na cześć wolności. Zgadzacie się panie z tymi słowami?

 

B.W.: Na pewno. W każdej sytuacji – tu chodzi o wolność.

 

S.P.: A jaką kobietą trzeba być?

 

P.K.: Przede wszystkim szczęśliwą.

 

S.P.: I silną, samodzielną?

 

B.W.: Silną, samodzielną. I trzeba umieć oswoić strach. Nie da się być żoną wspinacza, mając z tyłu głowy strach.

 

P.K.: Ja uczyłam się być samodzielna już po fakcie. Ten wcześniejszy okres życia z Wojtkiem pamiętam jako taką beztroskę. On wszystko za mnie robił, załatwiał, mówił którędy iść. A gdy go zabrakło, musiałam szybko dorosnąć i stanąć oko w oko z życiem.