Rafał Zbrzeski - Zanim pojawiła się płyta, mocno skupiliście się na zbudowaniu rozpoznawalności. Zjeździliście praktycznie całą Polskę. Występowaliście za granicą, między innymi w Belgii, ale chyba takim najświętszym miejscem dla muzyki jazzowej, w którym zagraliście, był klub Ronnie Scott’s w Londynie?
Paweł Kowalik - Zdecydowanie. Pamiętam, jak byłem sześć lat temu z rodzicami w Londynie. Klub Ronnie Scott’s to było takie miejsce, które musiałem zobaczyć. W ogóle od początku byłem bardzo zajawiony muzyką jazzową. Przesłuchałem dużo koncertów z tamtego miejsca. Mam takie zdjęcie, które zrobiłem tam w 2019 roku. To jest dobra historia, bo zrobiłem sobie zdjęcie i wrzuciłem na Instagrama post, że kiedyś tu zagram…
To było takie bardzo nierealne, no to było tak, jak nie wiem, dziecko by poszło na Camp Nou i powiedziało, że tu zagra… I nagle okazało się, że to się spełni. Kiedy już tam przyjechaliśmy, znowu zrobiłem sobie zdjęcie, że po tych pięciu, sześciu latach tam gram. Klub wrzucił to na swój Instagram, ten post stał się bardzo popularny. tTaka fajna historia, ale dla mnie to przede wszystkim było takie trochę surrealistyczne przeżycie.
Rafał Zbrzeski - Mówicie o emocjach koncertowych. Wasz koncert z Peją był chyba jednym z wydarzeń pełnych emocji? Widziałem zdjęcia, wyglądało to naprawdę imponująco. Tłum ludzi w małym sklepie płytowym i na zdjęciach było widać tę energię. Peja chyba nigdy wcześniej nie występował na żywo z zespołem jazzowym?
Paweł Kowalik - To było dla nas wyzwanie, zrobienie tych utworów po naszemu to było bardzo ciężkie wyzwanie. Chyba najcięższe dla nas w całej historii. Mimo, że to nie są trudne rzeczy.
Wojciech Roman - Naprawdę bardzo ciężko nam było je wpasować i zinterpretować w naszą stylistykę. Ale to było super wyzwanie, które myślę, że też w bardzo dużym stopniu pozwoliło nam otworzyć kreatywność. Pokazało nam, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Paweł Kowalik - Chcieliśmy to „omaścić”, jak to my mówimy.
Rafał Zbrzeski – I mamy kontrast, bo w przeciągu zaledwie kilku miesięcy zagraliście trzy koncerty, dzień po dniu z Leszkiem Żądło, legendą polskiego jazzu. To też było duże wydarzenie i ważna współpraca.
Bruno Sikorski - Tak, Leszek to jest taki nasz jazzowy guru. Na szczęście nie gram na saksofonie, bo gdybym grał, to bym nie chciał w ogóle współpracy z Leszkiem podjąć Czułbym się malutki. To faktycznie jedna z takich osób, która po prostu jest dla mnie żywą legendą i nie miałem jeszcze chyba sytuacji, że poszedłem na koncert Leszka albo nawet na jakąś próbę i znudził mnie choć na sekundę.
Wojciech Roman - Ja się bardzo cieszę, że do tego wydarzenia doszło, bo Leszek, który ma w swoim katalogu naprawdę fajne płyty i dużo świetnych numerów nie jest rozpoznawalny w Polsce. Wyjechał do Niemiec w latach 60 XX wieku i tam oprócz instrumentalisty przyjął rolę edukatora muzycznego. Tam jest bardziej rozpoznawalny, a w Polsce wśród może krakowskich muzyków jest znany, ale poza tak naprawdę nie ma aż tak wielu młodych ludzi, którzy o nim słyszeli. Czuję, że podłączając się do niego, tworząc coś razem i grając te trzy koncerty, rzuciliśmy nowe światło na tę postać. Mam nadzieje, że dużo młodych osób dzięki temu zainteresowało się muzyka Leszka.
Paweł Kowalik - Tak, to było wspaniałe. Pamiętam jak na próbach przed koncertami Nikodem coś hip-hopowego zaczął grać, Wojtek się podłączył i nagle Leszek zaczął grać. Dla nas to było takie niesamowite, że z tym warsztatem, który on ma, wszedł w to bez najmniejszego problemu. Jak on improwizował! Jak on potrafił odnaleźć się w muzyce hip-hopowej, której nigdy nie grał i nie był zagłębiony w ten gatunek. To pokazuje też, jak blisko jest od jazzu do hip-hopu, bo on w ogóle bez problemu odnalazł się od razu w tej muzyce.