– Truteń to głos, mały diabełek na ramieniu. Figura, którą bohater powołuje do życia, by zdystansować się od stereotypowych oczekiwań wobec ojca – mówi Jarek Westermark, autor książki Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem. – Truteń to przecież także samiec pszczoły, który nic nie robi w ulu. Chciałem pokazać, jak silna jest pokusa, by w ojcostwie „odpuścić sobie”, bo wystarczy drobiazg, by uchodzić za bohatera.
Westermark interesuje się ojcostwem z innej strony niż zwykle:
– Nie piszę o mężczyznach, którzy nie chcą się angażować. Pytam raczej, co się dzieje, gdy ktoś bardzo chce być obecny, ale podchodzi do tego ambicjonalnie, po „męsku”. Nawet pozytywne stereotypy bywają wtedy przeszkodą.
W Trutniu widzimy różnych ojców – od zupełnie nieobecnych po tych, którzy naprawdę się starają. Główny bohater to ktoś z dobrymi intencjami, ale i zmagający się z własnymi ograniczeniami, lękami oraz obrazami ojcostwa wyniesionymi z dzieciństwa.
– Najbardziej boi się swojej słabości, że zniknie z życia dziecka, stanie się ojcem „od święta” – dodaje autor.
Książka jest mocno inspirowana osobistymi doświadczeniami. – Brakowało mi narracji o ojcu, który nie jest ani przemocowy, ani nieobecny, ani tylko „fajny weekendowo”. Chciałem pokazać mężczyznę, który próbuje, analizuje i szuka swojego miejsca w rodzicielstwie.
Zacznijmy od tytułu. „Truteń” od razu przyciąga uwagę – zarówno uchem, jak i okiem. Kim lub czym jest ten Truteń?
– To głos, taki mały diabełek siedzący na ramieniu. Siła jednocześnie wewnętrzna i zewnętrzna. W książce to figura stworzona przez bohatera – po to, by oddzielić się od stereotypowych odruchów i oczekiwań wobec ojca. Tych, które sugerują, że mężczyzna w roli rodzica może robić mniej niż kobieta, że społeczeństwo nie oczekuje od niego prawie niczego, a czasem wręcz, że najlepiej, gdyby stanął w kącie i nie przeszkadzał.
To oczywiście nawiązanie do biologicznego trutnia, samca pszczoły miodnej. Pozwolę sobie zacytować fragment: „Truteń nie pełni w ulu żadnej funkcji. Jego umiejętności są żałośnie ograniczone. Nie wylatuje w poszukiwaniu kwiatów, nie przynosi pyłku, nie produkuje miodu, a już na pewno nie opiekuje się potomstwem.” Czy ojcowie są skazani na taki żywot? Czy stereotyp jest tak silny, że naprawdę trzeba ogromnego wysiłku, by go przełamać?
– Właśnie to próbowałem pokazać w książce. Nie chodzi o mężczyznę, który nie chce się angażować, bo o takich historiach już pisano. Interesował mnie kolejny krok – co się dzieje, gdy mężczyzna naprawdę chce być obecny, ale podchodzi do tego zbyt ambicjonalnie, stereotypowo „po męsku”. Gdy nawet pozytywne cechy, utożsamiane zwykle z męskością, stają się przeszkodą, a nie pomocą. Z drugiej strony – oczekiwania wobec ojców są tak niskie, że pokusa „odpuszczenia sobie” jest bardzo silna. Wystarczy kiwnąć palcem i już jest się bohaterem.
To bardzo ciekawe, bo często również partnerka, matka dziecka, powtarza zdania w rodzaju: „Możesz pomagać, byle nie przeszkadzać”. Ojciec sprowadzany bywa do roli pomocnika.
– Dokładnie. Samo słowo „pomoc” zakłada hierarchię – że głównym opiekunem jest ktoś inny. Przecież nikt nie mówi, że matka pomaga w domu. A ojciec – owszem.
Jakiego ojca chciał Pan pokazać swoją książką?
– Takiego, który bardzo stara się odnaleźć w nowej roli. Ma dobre intencje, ale konfrontuje się z rzeczywistością i z własnymi ograniczeniami. Chce być partnerem w opiece, ale jest też mocno przywiązany do własnych przekonań. Kiedy coś mu się wymyka, reaguje frustracją i poczuciem winy – bo widzi siebie jako „stereotypowego faceta”, który w pewnym momencie znika. To człowiek, który uczy się w bólach, że warto czasem posłuchać innych i zmienić swoje założenia.
W książce widzimy także innych ojców – jak Śmieszek poznany w szkole rodzenia, czy dawny znajomy bohatera, który kompletnie nie angażuje się w opiekę nad dzieckiem. Czy te postacie powstały po to, by pokazać różne typy ojcostwa?
– Tak, bohater spotyka kilku „typów ojców”, którzy stanowią dla niego punkt odniesienia. To także jego „origin story” – doświadczenia i obrazy sprzed ojcostwa, które go kształtują i pokazują, kim nie chce być.
W książce sporo miejsca zajmuje temat lęku – zarówno tego związanego z zagrożeniami prenatalnymi, jak i bardziej ogólnego. Czego boją się współcześni ojcowie?
– Najpierw zdrowia dziecka, to oczywiste. Ale też ogromnych, nieokreślonych zagrożeń: kryzysów globalnych, klimatycznych, wojen. A mój bohater szczególnie boi się własnej słabości – tego, że stanie się nieobecnym ojcem, który krok po kroku usuwa się z obowiązków i zostaje tylko od święta.
Porusza Pan także temat relacji z ojcem – czy takie rozmowy międzypokoleniowe są pomocne?
– Mogą być. Ale częściej matki rozmawiają ze swoimi matkami, a ojcowie z ojcami już nie. Do tego wiedza sprzed 30 lat bywa dziś mało użyteczna – choćby dlatego, że zalecenia dotyczące opieki zmieniają się błyskawicznie. Ważniejsze niż praktyczne rady bywa emocjonalne wsparcie – a to w relacjach ojciec–syn nie zawsze jest naturalne.
Czy można być świadomym rodzicem pierwszego dziecka?
– Można być świadomym, że to trudne. Da się przygotować – obserwując znajomych, czytając – ale prawda jest taka, że rzeczywistość i tak wszystko zweryfikuje.
Na koniec muszę zapytać: ile Jarka Westermarka jest w bohaterze Trutnia?
– Chciałem nawet w biogramie żartobliwie napisać „bezdzietny kawaler”, by odciąć się od bohatera. Ale tak, to książka mocno oparta na moich doświadczeniach i refleksjach z pierwszych lat ojcostwa. Brakowało mi narracji o ojcu, który nie jest ani nieobecny, ani przemocowy, ani tylko „fajny na weekend”. Chciałem pokazać mężczyznę, który naprawdę próbuje, który wszystko analizuje i rozważa – i który jednocześnie zderza się ze swoimi granicami.