Tadeusz Marek: Kto pana nauczył poczucia humoru?
Juliusz Machulski: Tego się nie da nauczyć, albo ktoś się z tym rodzi, albo nie. Na pewno wpływ na mnie mieli moi rodzice. Każde z nich miało inne poczucie humoru. Mama była bardziej ścichapęk, tata był bardziej widowiskowy…. Ja w ogóle żyłem w świecie dosyć sztucznym. To znaczy za kulisami teatru, na planie filmowym. Tak się za moimi rodzicami pałętałem. Teatr Lubelski, potem Teatr Łódzki… Moje dzieciństwo przypadło na Lublin i tam siedziałem często właśnie za kulisami, bo po pierwsze nie było miejsca na widowni, poza tym byłem za mały na te sztuki, więc siedziałem za kulisami i patrzyłem jak aktorzy grają. Bardzo mi się to podobało. Dzięki temu ominęła mnie cała polityka, która się przewijała za oknem. Fascynowało mnie kino, szczególnie amerykańskie. To była bajka, bo to były głównie westerny.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że pana rzeczywistość w tym formacyjnym czasie, czasie dziecięctwa była nierzeczywista. Ciekaw jestem jak to się przełożyło na pana pracę profesjonalną.
Ja tak nie potrafię analizować samego siebie. Natomiast to, że żyłem tym co nierzeczywiste dało mi taką jakby warstwę ochronną. Nie przenikała do mojego życia ta szara nieatrakcyjna peerelowska rzeczywistość. Nie byłem jednak chowany pod kloszem – z kluczem po podwórku biegałem, bo rodzice nie mieli czasu. Rano mieli próby w teatrze, wieczorem przedstawienia. A byłem jedynakiem, więc musiałem sobie światy wymyślać. Dużo czytałem i dużo chodziłem do kina.
Czyli były takie momenty, że pan się musiał sam sobą zaopiekować i w ramach tego samo opiekowania się sobą uciekał pan w stronę opowieści. Opowieści zbudowały reżysera.
Tak, to są opowieści czy to książkowe, czy filmowe. Ktoś mi opowiada o czymś, czego ja nie wiem i niekoniecznie muszę gdzieś być. Ja mam to do dzisiaj, że ja wolę sobie przeczytać książkę o Inkach niż pojechać do Machu Picchu , bo to jest strasznie daleka podróż. Ja wiem ile jest niewygód zanim się tam człowiek znajdzie. To mi jest niepotrzebne. Natomiast jak sobie przeczytam co tam się działo, jak oni tam podchodzili, Montezumę i innych inkowskich wodzów, to to mi wystarcza. Wydaje mi się, że ja mam wyobraźnię i to ona zastępuje mi podróże.
Profesor Koziołek powiedział kiedyś, że czasem fikcja jest bardziej wiarygodna niż rzeczywistość. Pomyślałem od razu o tym, gdy mówił pan kiedyś o swoich mistrzach. Mówił pan między innymi o Mrożku. Fascynowało pana, że abstrakcja i absurd mogą być tak wiarygodne. Dystans - to jest chyba pana klucz do opowiadania o świecie.
No klucz wybrany przypadkowo. Podobało mi się po prostu takie podejście do opisywania świata. Właśnie Mrożek. To jest przede wszystkim synteza. Dlatego też zawsze uważam, że filmy Barei mówią więcej o PRL-u, niż cała ta trochę rozciągnięta i rozmazana szkoła moralnego niepokoju. Filmy Barei są syntetyczne.
I siedzą, i siedzą, i gadają i wszyscy się teraz na pana oburzą i obrażą…
Nie, już tego nikt nie pamięta przecież.
Szkoły moralnego niepokoju nikt nie pamięta?!
Żartuję, tam były dobre filmy, takie jak „Wodzirej”, czy „Aktorzy prowincjonalni”, czy pierwsze filmy Kieślowskiego. Ale jak to już się zrobił gatunek, no to jak wiadomo do tej lokomotywy chcą się przyczepiać różne wagoniki, a nie wszystkie są udane. Niemniej więcej mówią mi wymyślone sztućce przyczepione łańcuchami do stołu w barze mlecznym, niż rozterki inteligenta bo mu wyrzucili kolegę z pracy. Takie rzeczy zdarzały się wszędzie, tylko u nas to było zawsze zaprawione, że to komuna, że to wszystko tak jest źle, bo jesteśmy takimi aniołami, a tylko ta komuna nas tak gnoi. Jak się okazuje – niekoniecznie. Teraz już nie ma komuny, a i tak gnoimy się sami.
Wrócę do wcześniejszych filmów. Taki „Pociąg” Kawalerowicza też panu nic nie powiedział o Polsce?
Wtedy byłem za mały, żeby zobaczyć w kinie. Później nie, nie powiedział mi nic o Polsce. Bardziej mi powiedział o Polsce „Faraon” paradoksalnie, ponieważ to było ubrane w jakąś przenośnię. Czyli znowu niedosłownie.
Nawiązuję do Kawalerowicza ponieważ wskazał go pan niegdyś jako jednego ze swoich mistrzów – obok Munka i Wajdy. Niemniej dodał pan, że nie chciałby pan być jak oni – poetą klęski”. Chciał pan sprawić, żeby ludzie się śmiali i nie czuli, że są bezsilni. Rozwinie pan tę myśl?
Tak powiedziałem?
Tak.
Za mądra na mnie jest ta myśl, ale może chodziło mi o to, że ja nie wierzę, że można filmem zmienić świat. Film jest rozrywką. Teraz, kiedy ta żelazna kurtyna się podniosła i jesteśmy normalnym krajem, to widać jak na dłoni, że film wrócił do właściwej swojej sfery. Ktoś ma wolny czas i chce się zabawić w sensie różnym, bo to można się wzruszyć, można się czegoś dowiedzieć, może film wstrząsnąć, ale generalnie musi coś zrobić z widzem. Nie może tylko opisywać, być bez żadnej temperatury, wrzenia… Chodzimy do kina, żeby te dwie godziny spędzić JAKOŚ. Niekoniecznie może być w rozrywkowo-zabawowym nastroju kabaretowym, ale żeby wyjść z filmu bogatszym o cokolwiek: o radość, o smutek. To jest zadanie filmu i takie było od początku, czasem o tym zapominamy, bo u nas jest za dużo filmów arthouse'owych.
I to źle?
Jest zdrowy pień kina popularnego czy mainstreamowego, a te wszystkie dziwniejsze filmy to są takie huby na tym pniu.
Pełnej rozmowy posłuchasz w podkaście.