„Wiśniowy sad " - ostatnia sztuka Antoniego Czechowa napisana na początku XX wieku to niezwykły utwór o zawiedzionych nadziejach, które nie kończą jednak losów jego bohaterów a rozpoczynają. Czy nowe, które nadejdzie będzie lepsze od starego? Tego nie wiemy, tak jak Czechow piszący swój dramat w 1903 roku, na dwa lata przed rewolucją czujący już jej ferment, tę zbierającą się lawinę gniewu ludu przeciwko staremu porządkowi, nie wiedział, co ona przyniesie. A ponieważ zawsze jesteśmy przed jakąś „rewolucją”, niekoniecznie wywracającą porządek świata do góry nogami, ale wystarczy, że go naruszający tekst Czechowa pozostaje wciąż żywy, pasjonujący a jego przesłanie nadal aktualne.

Dlaczego „Wiśniowy sad” jest sztuką zawiedzionych nadziei? Tytułowy sad i majątek Raniewskiej i jej brata Gajewa, wbrew nadziei jego właścicieli na uratowanie idzie za długi pod młotek. Waria, przybrana córka Raniewskiej z nadzieją spogląda na możliwość wyjścia za mąż za Łopachina, syna chłopa z pańskiego majątku - teraz rzutkiego przedsiębiorcy, który jednak panną nie jest zainteresowany. Duniaszy, rezolutnej służącej marzy się związek z Jaszą, ale ten łyknąwszy wielkiego świata posługując Raniewskiej, podczas jej kilkuletniego pobytu w Paryżu, ani myśli zostawać na pogardzanej teraz prowincji. Trofimow, były korepetytor zmarłego syna Raniewskiej, chłoszcze słowem stary porządek, wyzysk, biedę, ale przecież nikt go nie słucha, poza Anią, córką Raniewskiej chciwie łowiącą słowa tego „wiecznego studenta” roztaczającego pełną nadziei wizję nowego, lepszego świata, ale, że się spełni - pewności żadnej nie ma. Łopachin, syn pańszczyźnianego chłopa, wprawdzie dorobił się dużych pieniędzy, na tyle dużych by kupić majątek z wiśniowym sadem, ale płonną okazuje się nadzieja, że Raniewska spojrzy na niego jak na partnera, choćby tylko w interesach. Dla Raniewskiej i jej brata pozostanie on chłopem - chamem, czyli nikim. A Firs stary sługa brata Rajewskiej Gajewa? Do końca będzie mieć nadzieję, że wszystko zostanie po staremu, że uratowany zostanie i majątek, i sad. Nic z tego. Wyjadą wszyscy, zostanie on sam.  

Czechow określił swą sztukę jako komedię. Ale właściwsze byłoby nazwanie jej tragikomedią, gdzie jak w życiu „i straszno i śmieszno” lub groteską, która wybornie sprawdziła się w Teatrze Witkacego w reżyserskiej wizji Nikołaja Kolady rosyjskiego dramaturga, jednego z najbardziej znanych reżyserów europejskich ostatnich lat. Jest tragicznie i komicznie, piękno miesza się z brzydotą, absurd, karnawalizacja, dziwność - a więc wszystkie niemalże słownikowe atrybuty groteski. Jego „Wiśniowy sad” deformuje realia klasycznego dramatu Czechowa rosyjską prowincję przełomu XIX i XX wieku, odchodzący świat ziemiaństwa, także bohaterów nowego porządku. Deformuje, ale nie uwspółcześnia. Nie ma po co, ponieważ opowieść Czechowa o strachu przed podejmowaniem decyzji, unikaniu konfrontacji ze zmieniającą się rzeczywistością, zamknięciu się we własnej „bańce”, są wciąż aktualne.  

„Wiśniowy sad” Kolady biegnie w rytm szalonej muzyki - rosyjskich czastuszek porywających, śmiesznych, stylistycznie i czasowo pomieszanych - i tańca, równie jak muzyka szalonego. Baby ucharakteryzowane na matrioszki (znane lalki babuszki symbol wschodniego mocarstwa) ale z ziejącymi, karykaturalnie, czarnymi dziurami po zębach. To zresztą będzie cecha wszystkich postaci bez względu na ich status społeczny. Chłopy w rozchełstanych koszulach, jeden w futrze z lisimi skórkami, inny w stroju niedźwiedzia. Na tym tle wyróżniają się pańskie ubiory Raniewskiej, jej córki i brata, także Łopachina, ale wszyscy wywijają w charakterystycznych rosyjskich walonkach (znakomite kostiumy Anny Tomczyńskiej). I wódka, która leje się strumieniami. Czyż nie tak świat postrzega Rosjan? Być może przy dzisiejszej poprawności politycznej, nikt by się na takie ich przedstawienie nie porwał, ale Kolada jest Rosjaninem i pod tą karykaturalną wizją pokazuje nieprzemijającą głębię i mądrość tekstu Czechowa.

W swej inscenizacji rosyjski reżyser postawił na aktorów. To oni z tej groteskowej wizji mają wydobyć wyrazistość słowa i indywidualizm postaci, jakby na przekór kostiumom, w które zostali wepchnięci. Nie pomaga scenografia, bo praktycznie jej nie ma. Symbolizujące tytułowy wiśniowy sad drewniane tralki z powtykanymi gałązkami, z kwiatami z plastikowych kubeczków są jedynie rekwizytem pozwalającym zgrabnie budować przestrzeń sceniczną. Na marginesie odnotujmy, że ten rekwizyt pojawił się już w inscenizacji Kolady „Wiśniowego sadu”, którą zrealizował w teatrze w Jekaterynburgu i który polscy widzowie zobaczyli w 2014 roku podczas festiwalu jego inscenizacji w warszawskim Teatrze Studio. Ale jego zakopiańska wersja sztuki - jak się wydaje - jest nie tyle powieleniem inscenizacyjnego pomysłu tamtej realizacji, co raczej jej kolejną (?) wersją.  

 W przestrzeni wypełnionej symbolicznym sadem, z dwóch stron zamkniętej widownią – Oni - zakopiańscy aktorzy z przytupem, gdy trzeba lub wyciszeniem, ze śmiechem, śpiewem, płaczem, złością snują opowieść o świecie, który upada, który musi ustąpić przed nowym, gdyż nikt nie chciał zauważyć zbliżającego się niebezpieczeństwa. W „Wiśniowym sadzie” Kolady jest jak na Titanicu: orkiestra gra, pary tańczą a okręt po starciu z lodową górą coraz bardziej pogrąża się w wodnej otchłani. Uratują się ci, którzy mieli szczęście, ci, którzy byli sprytni i bezwzględni, ci, którzy katastrofę przewidzieli. I finał. Stary dom sprzedany, sad wiśniowy wyrąbany. Wszyscy odjeżdżają nawet stary sługa gdzieś nam z oczu znika, zostają drewniane tralki, plastikowe kubeczki, zerwany łańcuch łączący z przeszłością i pełzający w ślad za nim jakiś stwor, karaluch. Czy tyle z nas i po nas zostanie – pyta na koniec prowokacyjnie Kolada?  

Siła zakopiańskiego przedstawienia tkwi nie tylko w zamyśle inscenizacyjnym Kolady, ale także w potrafiącej go wybornie oddać aktorskiej grze, w trudnej umiejętności gry zespołowej, doprowadzonej w tej zakopiańskiej aktorskiej trupie do perfekcji. Każda rola w spektaklu jest precyzyjnie zarysowana i zagrana od zdawałoby się marginalnej postaci Przechodnia, wyrazistej Katarzyny Pietrzyk  przez zadziorną, pewną siebie, roztańczoną Duniaszę  - Emilii Nagórki, niepewną swego losu Warię - Joanny Banasik, zatroskaną o matkę, naiwną Anię - Agnieszki Michalik, zagubioną w swojej przeszłości, zręczną prestidigitatorkę Szarlottę - Adrianny Jerzmanowskiej, spryciarza i szczęściarza Piszczyka – Krzysztofa Wnuka , prostackiego Jaszę, który w końcowej scenie przedzierzgnie się w imponującego tancerza - mima – Kamila Jońskiego, zakochanego, ale czy na serio Jepichodowa Marka Wrony po wcale niebrzmiącego groteskowo Trofimowa, swoiste alter ego Czechowa ( czy tylko jego? ) - Dominika Piejko i niefrasobliwego wciąż zadufanego w silę „lepszego” urodzenia Gajewa - Krzysztofa Łakomika. 

Trzy kolejne postaci to w tej wyjątkowo zgranej maszynerii aktorskiej role szczególnie mocno  zarysowane. Raniewska - Doroty Ficoń spiritus movens sztuki, wokół  jej przyjazdu do majątku kręci się cała akcja. Smutek, radość, tęsknota za pozostawionym w Paryżu kochankiem, lekkomyślność, pobłażliwość - wszystko to pokazane w jednej postaci.  Nieprzerysowane, niezbanalizowane dodają groteskowej wizji Kolady bolesnej realności. Milcząca scena jej spaceru pośród drzew ukochanego sadu, który stanowi kwintesencje jej warstwy społecznej, stylu ich życia, ale też świadka tragedii – śmierci syna jest jedną z najbardziej wzruszających w spektaklu. 

Ciekawie zbudowana jest postać Firsa - Andrzeja Bieniasa, Ten stary – wedle opisu Czechowa - lokaj - jest jednak w zakopiańskim spektaklu kimś więcej, jest swoistym mistrzem ceremonii, jest pamięcią przeszłości - świetności majątku i choć raz po raz odzywa się w nim ów sługa dbający, by pan dobre spodenki włożył, to jednak wierzymy, że Firs - mistrz dopilnuje, by „zabawa” toczyła się sprawnie. Gdy wszyscy odjadą, on zostanie. Nie będzie już potrzebny, zabawa skończona. „O mnie zapomnieli…” - powie  gorzko - „Hm, życie minęło, jakbym nigdy nie żył”. Przejmujące.  

Wreszcie Łopachin - Piotra Łakomika, który powoli buduje swą postać, kluczową dla losów majątku i wiśniowego sadu. Kiedy w początkowej scenie mówi tak jakby mimochodem, tak zwyczajnie, że jego „ojciec był chłopem ... a on teraz bogaty, … ale jeśli się zastanowić i poskrobać, to cham i już” nic nie zapowiada jeszcze późniejszego wyrachowania, przebiegłości aż do końcowego wybuchu tłumionych emocji. Najbardziej poruszającą sceną spektaklu będzie więc ta, która miała być chwilą zwycięstwa Łopachina, nad dawnymi panami. To on w końcu kupił majątek, to on wyrąbie sad pod parcele dla letników, które przyniosą zysk. Z jego rady, która mogła uratować majątek nie skorzystali Raniewska i jej brat, mimo jego próśb, błagań, namów, więc teraz weźmie siekierę w rękę i będzie rąbał … Ileż w tej scenie, brawurowo zagranej przez Piotra Łakomika, jest gniewu, złości. Porąbać sad to porąbać też przeszłość, to wielowiekowe poniżanie. Drwa lecą z rąbanej tralki, ale te drwa są też jak łzy, łzy wściekłości, ale i żalu, bo choć teraz on panem majątku, to przecież uznania dla swojej przedsiębiorczości nie doczekał się. 

W oparach absurdu i groteski, w szalonym tempie czastuszek z wciąż ważnymi pytaniami o znaczenie podejmowanych wyborów, odpowiedzialność w życiu, stosunek do świata, do przeszłości toczy się w Teatrze Witkacego „Wiśniowy sad” Czechowa w reżyserii Nikołaja Kolady. Swoista teatralna opowieść o samotności i złudzeniach.  

 

 

Jolanta Drużyńska