J ednym z moich młodzieńczych idoli był Stanisław Latałło, reżyser i operator, zmarły tragicznie – w wieku 29 lat – podczas wyprawy na Lhotse, o której realizował film dokumentalny. Dwa lata wcześniej, w „Iluminacji” (1972) Krzysztofa Zanussiego, wcielił się w skórę Franciszka Retmana, młodego człowieka szukającego prawdy o sobie i świecie, sensie ludzkiej egzystencji. Kolażowa konstrukcja filmu sprawiała, że odbierałem go bardziej jako traktat filozoficzny niż fabularną opowiastkę, a wspaniała kreacja Latałły, który bardziej był, niż grał, spowodowała, że uznałem dzieło Zanussiego za film wręcz pokoleniowy. Potem poznałem dorobek reżyserski Latałły: etiudę dyplomową „Święta rodzina”, którą Tadeusz Konwicki włączył do swego „Jak daleko stąd, jak blisko”, zainspirowane słuchowiskiem radiowym Zbigniewa Herberta „Listy naszych czytelników” i – osnute na kanwie głośnego „Anda” Stanisława Czycza – „Pozwólcie nam do woli fruwać nad ogrodem”.
W „Iluminacji” w kilkuletniego synka Franciszka Retmana wcielił się Marcin Latałło, syn Stanisława. Poszedł śladem ojca, został filmowcem. Zadebiutował w 1996 roku dokumentem „Ślad”, poświęconym ojcu. Później wydał o nim książkę. „Dla mnie najważniejsze było zrobienie filmu o człowieku nietuzinkowym, a jednocześnie żyjącym problemami, które są ważne dla nas, jak niegdyś dla niego. O maksymaliście i idealiście, dla którego sztuka musiała być czysta, miłość piękna. Jako alpinista ojciec starał się wejść na najwyższą górę” – wyznaje.
W 2007 roku rozpoczął realizację dokumentu „Moja ulica”. Kamerę ustawił na jednej z łódzkich ulic, a bohaterami opowieści uczynił robotniczą rodzinę Furmańczyków. Od pokoleń pracowali w jednej z łódzkich fabryk, po upadku komunizmu – stracili pracę. Francuska grupa inwestycyjna postanowiła odnowić ruiny fabryki i po jej solidnym liftingu otworzyła słynną Manufakturę. Kamera Latałły przez pięć lat obserwuje swych bohaterów i zmiany, jakie dokonują się w ich najbliższej rzeczywistości.
„Nie oceniam systemów, to nie jest film polityczny. Rodzina Furmańczyków jest skrótem tego, co się dzieje w tym mieście. Ludzie nie byli przygotowani na wejście w wolnorynkową rzeczywistość. Wielkim nieobecnym w moim filmie jest miasto, które nie chciało, żebyśmy w ogóle go kręcili. Los tych ludzi ich nie wzrusza. To bardzo wygodna sytuacja dla rządzących, kiedy ludzie likwidują się sami” – mówi reżyser „Mojej ulicy”.
Jerzy Armata