Tadeusz Marek: Zastanawiałem się przed naszym dzisiejszym spotkaniem, skąd wzięła się pana chęć do wprawiania rysunków w ruch.
Jean-François Laguionie: To nie wzięło się z kina. Zaczęło się od marionetek w szkole. Od teatrzyku z lalkami, w którym dekoratorzy i reżyserzy mogli ćwiczyć i uczyć się tego, jak działa teatr, jak działa ta cała machineria. Przygotowałem tam spektakl i kolega, który był reżyserem filmów krótkometrażowych, pokazał mi, że dokładnie to samo możemy zrobić przed obiektywem kamery.
Pierwsza więc była miłość do rysunku, czy miłość do opowiadania historii?
Miłość do opowiadania historii. Zawsze.
Rysunek był tylko środkiem do celu?
Tak, natomiast jestem bardzo wrażliwy na piękno i staram się, żeby historie, które opowiadam były piękne.
Przed chwilą mówił pan o swojej pracy jako ciągłej introspekcji. Zatem całe życie zawodowe spogląda pan w głąb siebie?
To nie tyle chęć do patrzenia w siebie, ale raczej na zewnątrz. Niemniej to co mamy wewnątrz przekłada się też na to co widzimy.
Co jest tą iskrą, tym zapalnikiem do tego, żeby wymyślić pierwszy kadr?
To jest bardzo tajemniczy proces. Właściwie nikt nie potrafi na to odpowiedzieć. Kiedy piszę, to choć nie myślę o filmie, a raczej myślę o książce, to zawsze przychodzi taki moment, że zaczynam sobie szkicować z boku i nie wiem dlaczego tak się dzieje. Jest to jakaś potrzeba. Być może ma to związek z tą postacią, którą chcę opowiedzieć, ale to może być też jakiś mały narysowany krajobraz. Natomiast nigdy nie byłem w stu procentach pisarzem, czy w stu procentach rysownikiem, ale zawsze byłem kimś pomiędzy.
Obraz zawsze szedł w parze ze słowem i słowo zawsze szło w parze z obrazem.
Nie zawsze. Robiłem sporo filmów krótkometrażowych i pierwsze filmy krótkometrażowe to były filmy, w których była tylko muzyka. Mamy jakiś problem z głosem w filmach animowanych, bo głos jest jedynym konkretnym elementem w filmie. Cała reszta to poezja i wyobraźnia.
Zawsze wychodziłem z założenia, że animacja to jest poezja ruchu.
Tak, zgadzam się. Głos jest takim dodatkiem. I dlatego na początku nie był mi potrzebny.Uważałem, że praca mima wystarczy. Głos, kiedy się pojawił to spoza ekranu.
Opowiada pan swoje historie z głowy czy z serca?
Nie wiem, nie wiadomo skąd to jest. Może gdzieś z trzewi, z brzucha, z wnętrza mojego.
Jak Pan sobie teraz u schyłku swojej kariery myśli o tych wszystkich obrazach, które Pan stworzył, wymyślił i zmaterializował, to jak się Pan czuje?
Myślę, że dobrze pracowałem i myślę, że rodzice byliby ze mnie dumni, bo ciągle jestem małym chłopcem.
Jak Panu się udało to zachować w sobie tego małego chłopca?
Myślę, że nie da się odpowiedzieć na to pytanie, ale jest to bardzo istotna rzecz.
Co sprawiło, że ten mały chłopiec tak pokochał łodzie?
To jest opowiedziane w moim ostatnim filmie „Łódź w ogrodzie”. Bardzo chciałem go zrobić, nie było to łatwe. Niewiele brakowało, żeby nigdy nie wyszedł na światło dzienne, ale uważam, że ten film należał się moim rodzicom. Bo w momencie, kiedy zaczęli budowę tego statku, nie zrozumiałem o co chodzi. Nie zrozumiałem rodziców, kiedy zaczęli budować ten statek.
Tak, zaczęli budować statek w ogrodzie...
Z mojej perspektywy to nie miało sensu, ale wtedy uznałem, że to musi być z jakiegoś powodu ważne. Czytałem bardzo dużo powieści marynistycznych, zacząłem rysować statki, żeby próbować zrozumieć moich rodziców. Gdy ta budowa się nie kończyła, to przestałem się tym interesować, a nawet przestałem się interesować rodzicami, bo wkroczyłem w wiek nastoletni. Dopiero kiedy stałem się staruszkiem, to zrozumiałem, że rodzice udzielili mi innej lekcji. Lekcji wolności, która miała polegać na tym, że niekoniecznie musimy kończyć to, co zaczęliśmy. Jakby chodziło tylko o jakieś marzenia.
Bardzo poruszające… Jest to też opowieść o tym, że liczy się droga, a niekoniecznie cel. I jest jeszcze jedna rzecz, przeświadczenie, że nasze działania nie muszą być wyrachowane, a chyba nie ma nic ważniejszego w sztuce.
Nie ma tutaj żadnej kalkulacji i oczekiwania wyniku. Jak to nazwać? Młodość, rozwój, kreacja, jak dziecko w brzuchu.
Czyli opowieść o wolności, o tym, że można sobie tak po prostu w tym życiu pływać.
Tak, i wszyscy mogą to robić.
A przybijanie do portu też jest czasem ważne?
Nie, najważniejsze jest, żeby wypłynąć.
Jean-François Laguionie urodził się w 1939 roku, w Besançon we Francji, zajmował się rysunkiem, malarstwem i teatrem. Początkowo studiował scenografię teatralną na École de la rue Blanche w Paryżu. Później w stolicy Francji uczył się aktorstwa, gdzie w 1963 roku poznał Paula Grimaulta (1904-1994), jednego z najważniejszych w kraju reżyserów filmów animowanych. To spotkanie sprawiło, że reżyser postanowił zmienić ścieżkę swojego artystycznego rozwoju. Grimault stał się jego mentorem, udostępnił mu studio filmowe, uczył go nie tylko technik animacji, ale też sposobów konstruowania narracji. Przede wszystkim pokazał Laguioniemu, że film animowany nie musi być tylko rozrywką, a może być sztuką opowiadającą o ludziach i uczuciach.