Do spotkania Jolanty Drużyńskiej z Marcelem Kurzmannem, towarzyszącymi mu w podróży do Polski jego wnukami i Grzegorzem Siworem doszło w jednym z hoteli na krakowskim Kazimierzu. Efektem spotkania była rozmowa, której dźwiękowy zapis ukazał się w marcowym wydaniu programu Koło Kultury.

 

Kiedy w grudniu ubiegłego roku razem z Grzegorzem Siworem snuliśmy opowieść o krakowskim Korczaku, nie przypuszczałam, że kilka miesięcy później będę mogła poznać jego wnuka Marcela, że przyjedzie do Krakowa, zechce się z nami spotkać i opowiedzieć swoją historię, tę historię, której wtedy nie opowiedzieliśmy w grudniowym programie. Nie powiedzieliśmy wówczas, co stało się z rodziną Dawida Kurzmanna, że część członków rodziny przeżyła, że ocalał wnuk Marcel urodzony w Krakowie w 1935 roku. Nim poznamy historię ocalenia Marcela, krótkie przypomnienie postaci seniora rodu, Dawida Kurzmana.

Grzegorz Siwor: Dawid Kurzmann jest postacią niezwykłą, to ortodoksyjny Żyd krakowski, działacz partii Agudas Isroel( jid.), społecznik, który wspomagał krakowskie instytucje charytatywne. Przez wiele lat był zarządcą finansów żydowskiego sierocińca przy ul. Dietla 64. Przede wszystkim jednak był bardzo zdolnym przedsiębiorcą, który kierował wielkimi polskimi spółkami handlującymi stalą. Miał także własną firmę, która działała w branży metalowej. Podczas okupacji hitlerowskiej, kiedy krakowscy Żydzi zmuszeni zostali do przesiedlenia się do getta w Pogórzu zajmował się dziećmi z sierocińca a w trakcie deportacji w październiku 1942 roku poszedł wraz z nimi na śmierć do obozu w Bełżcu.

 

Dodajmy, że zasiadał również we władzach gminy żydowskiej, że był postacią bardzo rozpoznawalną w Krakowie. I co ważne, dzieci z sierocińca wspierał, nie jako nauczyciel bo nim nie był, ale właśnie jako darczyńca, zarządca sierocińca a mówiąc dzisiejszym językiem, menadżer. Także jako pobożny chasyd dbał o religijne wykształcenie sierot.

Grzegorz Siwor: Tak był chasydem, modlił się w bóżnicy Reb Aron Chasidim. To była pierwsza chasydzka modlitewnia w Krakowie. Znajdowała się przy ul. Józefa 33. Ten budynek dziś już nie istnieje, gdyż oryginalne stare domy zostały spalone podczas kręcenia filmu "Noce i dnie " [w reż. J.Antczaka 1975. W Krakowie na Kazimierzu kręcone były sceny burzenia Kalisza (Kalińca) - przyp. JD ]. To wielka strata dla Krakowa, że tych budynków nie uratowano, nie dokonano ich restauracji, tylko zniszczono, zburzono je a na ich miejsce postawiono rodzaj atrapy, współczesne kamienice, które udają starą zabudowę. Dlatego też, jeśli dobrze przyjrzymy się, numeracja domów przy ul. Józefa nie zgadza się, jest niekonsekwentna. Ten szczegół świadczy dokładnie o tym, że czegoś tutaj brakuje.

 

Brakuje tego budynku, który widoczny jest na fotografii upamiętniającej wizytę prezydenta Ignacego Mościckiego w Krakowie.

Grzegorz Siwor: Prezydent Mościcki podczas wizyty w Krakowie w 1927 roku odwiedził również Starą Synagogę przy ulicy Szerokiej i na zdjęciach, które dokumentują tę wizytę widzimy, że udekorowane są okna domów stojących wtedy przy ulicy Józefa. Wszystko na to wskazuje, że to są właśnie okna bóżnicy Reb Aron Chasidim, do której Dawid Kurzman ufundował Aron ha-kodesz, szafę na zwoje Tory. To była szafa z metalu, najwyraźniej jakiś piękny przedmiot, bo w momencie przymusowych przenosin do getta tę szafę przetransportowano dzięki Dawidowi Kurzmanowi, który opłacił robotników do Synagogi Zukera (przy ul Węgierskiej 5, po renowacji w latach 1995 -1997 mieści się tu Galeria Starmach - przyp. JD) a potem ślad już po niej zaginął. Nie wiadomo co się z nią stało. Być może została przetopiona na złom, być może ktoś ją ukradł i dziś służy komuś innemu, ale trudno powiedzieć, co mogło się w nią stać.

 

Likwidacja żydowskiego sierocińca nastąpiła w 1942 roku. To jest rok, w którym ginie Dawid Kurzmann, który nie opuścił sierot wywożonych na śmierć do niemieckiego nazistowskiego obozu zagłady w Bełżcu. Cofnijmy się jednak do połowy lat 30. Dom Sierot Żydowskich zajmuje okazały budynek przy ul Dietla 64b. Przy tej samej ulicy, kilkanaście numerów dalej przychodzi na świat w 1935 roku Marcel, wnuk Dawida Kurzmana.

Marcel Kurzmann: Urodziłem się przy ulicy Dietla 79, ale to nie była nasza kamienica. Było przyjęte u Żydów, że kupowali dom ale mieszkali zazwyczaj w wynajmowanych mieszkaniach. My mieszkaliśmy w bardzo dobrych warunkach, pozycja rodziny pozwoliła prowadzić nam życie na wysokim poziomie. Mój ojciec pracował jako prokurent (pełnomocnik zarządu spółki) u dziadka, co dawało dobre dochody. Więc mieliśmy w domu telefon, piękne dywany, fortepian. Była lodówka, ubikacja. Te rzeczy dziś są normalne, ale w owym czasie nie każdy mógł sobie pozwolić na mieszkanie z takimi wygodami. Standard był wysoki i z niego spadliśmy na samo dno. W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna opuściliśmy Kraków.

 

Jak do tego doszło, że Israel Kurzmann, pana ojciec z rodziną opuszcza Kraków a dziadek zostaje?

Marcel Kurzmann: Dziadek zostaje, zostaje babcia, brat mojego ojca i jego siostra. Natomiast córka siostry decyduje się opuścić Kraków razem z moim ojcem. Nie wiem dlaczego postanowił wyjechać, ale wydaje mi się, że to była inicjatywa właśnie tej córki siostry taty. Ona była rocznik 1911 a mój ojciec rocznik 1896 więc różnica wieku między nimi to 15 lat, ale oni mimo tego bardzo dobrze się rozumieli. Ojciec liczył się z jej zdaniem, poważał ją i przypuszczam, że to ona wpłynęła na decyzję taty. Obydwoje mieli po dwójce dzieci w podobnym wieku i może to też zadecydowało. Uciekaliśmy jak wszyscy wtedy na wschód. Razem zapakowaliśmy się na furmankę, bo nie udało się znaleźć samochodu. Wyjeżdżaliśmy: moi rodzice i nas dwójka dzieci: ja i moja siostra, córka siostry taty Salinka z mężem i dziećmi, córeczką urodzoną w 1939 roku, która miała zaledwie kilka miesięcy i synkiem urodzonym w 1937 roku oraz z panną do dzieci. Nasza niania, została w Krakowie ponieważ była Niemką. W sumie było więc nas dziewięć osób. Razem dotarliśmy do Buczaczu.

 

Grzegorz Siwor: Buczacz to miejscowość leżąca na kresach dawnej RP w województwie tarnopolskim.

Marcel Kurzmann: W Buczaczu spędziliśmy rok. Na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow Polska została podzielona. Wschód należał do Związku Radzieckiego a reszta ziem polskich do Niemiec. Kiedy Sowieci zajęli Buczacz (18 września 1939 - przyp. JD), w nocy do domu, w którym mieszkaliśmy przyszli żołnierze z karabinami. Pamiętam, że karabiny ich miały bagnety. Zażądali abyśmy opuścili mieszkanie i w ogóle Buczacz. Tatuś powiedział wtedy, że nie może wyjść, bo nie czuje się dobrze. Położył się na łóżku i wyjaśnił, że ma atak serca. Zawołano lekarza, który potwierdził diagnozę i dodał, że chorego nie można ruszać z miejsca i trzeba poczekać przynajmniej jeden dzień. To dało nam kilka godzin, w trakcie których rodzice zdążyli przygotować zapasy na drogę: mąkę, cukier i inne produkty. Następnego dnia rano pojechaliśmy furą na stację. Pamiętam, że po drodze jak jechaliśmy, my dzieci dostaliśmy od ludzi którzy tam mieszkali gorące kakao. Na dworcu działy się straszne sceny. Był tłok, bałagan ludzie się gubili. Moja ciocia, siostra mojej mamusi, która również znalazła się w tym Buczaczu na stacji straciła męża. Zniknął w tym tłumie. Odnalazła go dopiero po wojnie. Ona trafiła z synem do jednego obozu w Związku Sowieckim, on do innego, bo wszystkich nas wywieźli w bydlęcych wagonach do obozów. Te łagry były w dużej odległości od siebie i ciocia nie wiedziała, gdzie jest jej mąż i czy w ogóle żyje. Na szczęście nam się to nie przytrafiło.

 

Nie rozdzielili was, rodzina była razem. Gdzie zostaliście wywiezieni?

Marcel Kurzmann: Nie mieliśmy pojęcia gdzie nas wywożą. W tych wagonach bydlęcych, do których nas zapakowano, nie było żadnych warunków sanitarnych i tym pociągiem jechaliśmy trzy tygodnie aż do Uralu. Tam nas wypakowano i przewieziono jakieś 150 km od Swierdłowska (od 1991 ponownie Jekaterynburg - przy. JD) do takiego obozu położonego w lesie. Tam stały baraki, w których zamieszkaliśmy w kilka rodzin. Rodzice musieli pracować, bo to był obóz pracy. Ojciec pracował przy wyrębie lasu.. Zdarzyło się kiedyś, że trójka mężczyzn uciekła z obozu, by dostać się do Swierdłowska i przywieźć stamtąd kartofle bo nie było nic do jedzenia. Ale nie wrócili. Szukali ich, ale nie znaleźli. Prawdopodobnie zostali zaatakowani przez wilki które, podchodziły, cale watahy, prawie pod okna baraków. W tym obozie mieszkaliśmy rok. Warunki były straszne. Wszyscy musieli do tej pracy chodzić, także mamusia, która nie była przyzwyczajona do tego. Była bardzo delikatna i nigdy w domu nie pracowała a tutaj miała nas zostawić i iść pracować, więc codziennie uciekała z nami do lasu. Czekaliśmy tam kilka godzin i wracaliśmy wieczorem do baraków, ale do tej ich pracy nie poszła. Po roku zostaliśmy zwolnieni, to znaczy każdy mógł pojechać gdzie chciał. (Było to możliwe na mocy porozumienia Sikorski- Majski z sierpnia 1941, które obejmowało amnestię dla obywateli RP i utworzenie PSZ - przyp. JD). Nie wiem z jakiego powodu, ale tatuś wybrał abyśmy pojechali do Samarkandy, w Uzbekistanie.(Samarkanda była znanym miejscem zsyłki Polaków po powstaniu listopadowym i styczniowym. W Republice Uzbeckiej formowane były także niektóre dywizje Armii Polskiej w ZSRR - przyp. JD). Tam mieszkaliśmy od 1941 do 1946 roku. Znów w takich warunkach, że normalny człowiek nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, że można tak żyć kilka dni a co dopiero kilka miesięcy czy kilka lat. Mieszkaliśmy w domu należącym do jednego Uzbeka. Miał w nim takie wolne pomieszczenie, do którego wchodziło się pod drabinie. Podłoga nie była z cegły czy jakiś kamieni tylko z ziemi, z gliny. Nie można było jej zamiatać, bo wtedy wszytko pokrywało się od razu warstwą kurzu, pyłu. Nie było żadnych mebli, szafy. Nie było tam światła, ubikacji, nie było wody bieżącej, ale też nie było jedzenia. Panował głód i były wypadki, że ludzie z głodu umierali. Jedna z moich ciotek z tego głodu bardzo spuchła i żeby przeżyć, jadła obierki z kartofli. Jej mąż zginął, zabity przez Niemców w 1939 roku a ona pozostała z trójką dzieci i też została wywieziona do Związku Sowieckiego. W takich warunkach mieszkaliśmy kilka lat.

 

Jak wam się udało w 1946 roku powrócić do Polski i do Krakowa?

Marcel Kurzmann: Myśmy zawsze chcieli wrócić, od pierwszej chwili jak tylko wojna się skończyła w 1945. Chcieliśmy wrócić, ale Sowieci nas nie chcieli wypuścić. Te starania trwały rok. Wreszcie załadowano nas do eszelonów – długich pociągów złożonych z 50. 60. wagonów bydlęcych, którymi wróciliśmy do Polski. Podróż trwała bardzo długo, jakieś trzy tygodnie jechaliśmy. Kiedy dotarliśmy do granicy, zatrzymali nas Ukraińcy. To było w Rawie Ruskiej. Pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Już był wieczór, prawie noc dwudziesta pierwsza czy dwudziesta druga i nagle usłyszeliśmy strzały i krzyki. Ci bandyci otwierali drzwi do każdego wagonu i co mogli to kradli Ale co tam nam można było ukraść, jak myśmy prawie nic nie mieli. A potem można było zobaczyć, że obok każdego wagonu stały takie ułożone kupki z tych kradzionych rzeczy. Oni tak szli od wagonu do wagonu. Maszynista nie mógł ruszyć, bo mu grozili, z siekierą nad nim stali i on nie miał wyjścia. Jak oni opuścili nasz wagon, to nasi chłopcy wyskoczyli z niego i te zabrane rzeczy z powrotem wrzucili do wagonu, więc właściwie to myśmy nic nie stracili. Ale był tak wielki strach, że moja mamusia wyskoczyła z wagonu. To był wysoki bydlęcy wagon, nie było schodków żadnych więc nie wiem, jak ona to zrobiła. Zeskoczyła i razem ze swoją siostrą zaczęły uciekać przez pole w kierunku lasu. Tak się bała. Później nie była w stanie wytłumaczyć, w jaki sposób udało jej się zeskoczyć z tego wagonu i dlaczego to zrobiła. Ale oni, ci bandyci zauważyli ją i ciocię, zaczęli przeklinać i krzyczeć, że mają wracać. Zawróciły i wrzucone zostały do wagonu ale już nie do naszego. Dopiero później tatuś je odnalazł. Widziałem jednego z tych bandytów. Opierał się o wagon, w ręce trzymał rewolwer i strzelał do wnętrza. Był straszny krzyk, tak bardzo ludzie się bali, że zabiją nas a ja wtedy zacząłem głośno krzyczeć „Jezus Maria”. Dlaczego? Żeby myśleli, że jadą chrześcijanie a nie Żydzi. Krzyczałem i krzyczałem aż spostrzegłem, że ja krzyczę a wagon już jedzie, że nie ma powodu by dalej krzyczeć. Tak bardzo obawialiśmy się o życie, że w takich sytuacjach człowiek robi rzeczy których racjonalnie nie da się wytłumaczyć. Następnego dnia rano dojechaliśmy do Skarżyska Kamiennej. Wtedy weszli do wagonów żołnierze i szukali tych kul w ścianie wagonów. Oczywiście znaleźli je i powiedzieli, że to były kule z amerykańskiego rewolweru i nic nie zrobili. Tak skończyła się ta cała nasza dramatyczna podróż, ale nikt na szczęście nie został zabity. Jeden był tylko raniony ale ten strach był okropny.

 

Wracacie do Krakowa. Czy wtedy dowiedzieliście się o tym ,co stało się w czasie wojny z waszą rodziną, która została w Polsce? Bo wracacie, a tu nie ma już nikogo.

Marcel Kurzmann: Nie wiem skąd, ale wiedzieliśmy, to znaczy rodzice wiedzieli, że nikt nie przeżył. W drodze do Krakowa byliśmy w Bełżcu. I widzieliśmy tam jeszcze na polu jakieś wystające kości ludzkie, części szkieletu, różne rzeczy, jakieś buty.

 

Wiedzieliście, że właśnie tam trafił dziadek i tam zginął?

Marcel Kurzmann: Wiedzieliśmy, że nikt nie pozostał przy życiu. Mówili że kto został, już nie istnieje. Wróciliśmy więc do Krakowa, ponieważ to było to miasto, skąd wyszliśmy. Inni nie zawsze wracali. Część od razu pojechała na zachód Polski, na Śląsk na tzw. Ziemie Odzyskane i otrzymywali mieszkania, które Niemcy zmuszeni byli opuścić. One miały pełne wyposażenie, wszystko tam było i meble i ubrania wszystko pozostało dokładnie tak samo jak myśmy opuszczali nasze mieszkania. My myśleliśmy, powrócimy po kilku dniach, tygodniu, kilku tygodniach. Prawdopodobnie tamci mieszkańcy też tak myśleli. Tak, jak myśmy wszystko zostawili, tak i oni. Ale my wróciliśmy do Krakowa właściwie do niczego. Zgłosiliśmy się na ul. Przemyską 3, tam był dawny żydowski dom akademicki i tam otrzymaliśmy mieszkanie a dokładnie pokój wspólny z jeszcze jedną rodziną. Mieszkaliśmy w pokoju przedzielonym zasłoną z koca na pół. Obok okna mieszkała kobieta z mężem i jej matką a z drugiej strony nasza rodzina, mama, ojciec, ja i siostra. W jednym pokoju było nas więc siedmioro, dwie rodziny, które w ogóle się nie znały. Tak mieszkaliśmy kilka miesięcy a potem dostaliśmy już osobny pokój w którym mieszkaliśmy do 1950 roku.

 

A co z waszym mieszkaniem przy ul Dietla?

Marcel Kurzmann: To nie było nasze mieszkanie, wynajmowaliśmy je. Ale pamiętam, że poszliśmy z tatą na Dietla 79. Nowi lokatorzy otworzyli nam drzwi. Tatuś powiedział wtedy, że tu mieszkaliśmy i chciał zobaczyć to nasze stare mieszkanie, ale oni nie wpuścili nas nawet za próg i zamknęli drzwi. Później poszedłem do szkoły. Od 1946 do 1949 roku uczyłem się w żydowskiej hebrajskiej szkole Tarbut a po jej ukończeniu uczęszczałem do polskiego gimnazjum św. Jacka (w 1950 roku gimnazjum to zostało zlikwidowane - przyp. JD). W 1950 roku opuściliśmy Kraków. Już kilka lat wcześniej chcieliśmy wyjechać z Polski do Izraela, ale pozwolenie na wyjazd otrzymaliśmy dopiero w tamtym roku. Zrezygnowaliśmy z obywatelstwa polskiego i wyjechaliśmy.

 

Czy warunkiem otrzymania paszportu było zrzeczenie się obywatelstwa polskiego?

Marcel Kurzmann: Tak. To był warunek. Przez cztery dni jechaliśmy pociągiem do Wenecji. Dojechaliśmy tam, jak pamiętam w sobotę rano, ale nie od razu zaokrętowaliśmy się na statek. Czekaliśmy w porcie do niedzieli rano i dopiero wtedy weszliśmy na okręt. To był mały statek. Nazywał się „Galila” i na nim dostaliśmy piętrowe łóżka. Po czterech dniach dopłynęliśmy do Hajfy. Tam od razu, jak każdy w tym okresie, najpierw przeszliśmy odkażanie przy pomocy DDT, włosy, ubrania a potem przewieziono nas na kwarantannę pod Hajfę. To był obóz przejściowy, otoczony drutem kolczastym abyśmy nie mogli go opuścić. Obawiano się, że mogliśmy przywieźć ze sobą jakieś choroby. Nie tylko my tam trafiliśmy. Tam byli ludzie z innych regionów z Egiptu, Maroka, Iraku. Nie wiadomo, w jakim byli stanie więc trafiali na kwarantannę. Nie pamiętam ile tam byliśmy, chyba trzy tygodnie. Potem pojechaliśmy do obozu, który nazywał się Ma’abara - co znaczy obóz przejściowy. To było koło Netanji. Tam zaraz w pierwszych dniach otrzymaliśmy dwa namioty. W każdym były dwa łóżka. W jednym namiocie byli rodzice w drugim ja z siostrą. Po kilku dniach mieliśmy już jeden namiot. Był on bardzo brudny i czarny więc nie mogliśmy dotykać ścianek tego namiotu. Mieszkaliśmy w nim mniej więcej od czerwca do grudnia. Wtedy dostaliśmy już barak. Ten barak to była podłoga zbita z kilku desek a ściany stanowiły płachty namiotowe. Ale to były już ściany i to proste. Nie tak jak w namiocie. Te baraki stały w miejscu, gdzie wcześniej były namioty armii brytyjskiej. Nasz barak przeznaczony był dla dwóch rodzin. W drugiej jego części mieszkała rodzina z dzieckiem. Chyba ze dwa lata mieszkaliśmy w tym baraku, bez wody bieżącej, bez światła, bez ubikacji, bez kuchni. Jak mama chciała coś ugotować, to trzeba było dość daleko pójść po wodę do miejsca, gdzie znajdowały się też wspólne sanitariaty. Tam się prało, myło naczynia, tam były też wspólne prysznice. Bardzo prymitywne warunki. Wreszcie po tych dwóch latach dostaliśmy osobny pokój w baraku. I to był barak właśnie, który pozostał po Brytyjczykach. Podzielony był na takie pokoje, boksy. Każdy miał okno i drzwi, ale ścianki dzielące pokoje nie były do samego sufitu, były wysokie na jakieś dwa metry. Dach w tym baraku był z blachy więc jak deszcz padał, to nie dało się rozmawiać w środku, bo taki był huk. Deszcz tak bębnił o blachę, że nic się nie słyszało. W tym baraku też nie było bieżącej wody ale przynajmniej była już podłoga i ściany. Tak przetrwaliśmy do 1956 roku.

 

Ale wrócimy jeszcze do Polski i do dziadka Dawida. Kiedy dowiedzieliście się o tej jego bohaterskiej postawie w czasie wojny, że poszedł z dziećmi z sierocińca na śmierć. Bo przecież nie musiał tego robić, Dawid Kurzmann mógł się ratować, ale nie zrobił tego.

Marcel Kurzmann: Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jak wtedy wróciliśmy ze Związku Sowieckiego do Polski, to nie mówiliśmy na ten temat. Tatuś z nami o tym w ogóle nie rozmawiał. Nic nie wiedziałem, ani czym zajmował się mój tata, ani czym zajmował się dziadek. Było zupełnie inaczej niż dziś. Teraz przyjęte jest, że syn czy wnuk pyta „Co ty robisz? Z czego żyjesz? Czym zajmowałeś się wczoraj? Co twój ojciec robił?" Dziś potomkowie nie wstydzą się pytać, ale my dawniej jako dzieci po prostu nie pytaliśmy. Zupełnie inne wówczas były stosunki między rodzicami a dziećmi. Dziś te relacje są bardziej otwarte, dziś dziecko z ojcem może rozmawiać swobodnie, ale kiedyś tak nie było. Możliwe, że to właśnie było powodem, że nie rozmawialiśmy o tych sprawach.

 

Kiedy poznał pan historię dziadka?

Marcel Kurzmann: Ta wiedza przychodziła tak jakoś z biegiem czasu. Co tatuś robił w tym kierunku, żeby się dowiedzieć o jego losach kiedy jeszcze byliśmy w Polsce, nie wiem. Myślę, że interesował się tym, w jaki sposób dziadek zginął. Być może nawet nam powiedział, ale nie pamiętam tego. Gdy przyjechaliśmy do Izraela, ojciec rozpoczął starania o upamiętnienie dziadka i tego, co zrobił w czasie wojny, że poświęcił się i poszedł z dziećmi na śmierć, i że nie chciał ocalić swojego życia. Ale te starania nie odniosły wtedy żadnego efektu.

Grzegorz Siwor: Wydaje mi się, że takim momentem, kiedy wypłynęło wiele informacji, był proces o spadek po dziadku, o ziemię.

Marcel Kurzmann: Jeszcze przed wojną w 1932 lub 1933 dziadek kupił ziemię koło Twerii (Tyberiada, "miasto wody " - przy. JD ), na północy Izraela. Mama mi mówiła, że on najpierw sam z gotówką w walizce pojechał wtedy do Palestyny, ale wrócił mówiąc, że tam nie ma nic tylko piach, Arabowie. Jednak w końcu kupił tę ziemię przez pośredników, po prostu, żeby była. Jak przyjechaliśmy tutaj do Izraela, to tatuś zaczął starać się o tę kupioną przez dziadka ziemię, jako jedyny żyjący spadkobierca. I wtedy odbył się proces, na którym musiał przedstawić dowody, że Dawid Kurzmann nie żyje, że nie żyje jego żona i cała rodzina. Wszystkie potwierdzenia o ich śmierci musiały znaleźć się w sądzie. Kilka lat temu dowiedziałem się od pewnego mężczyzny o tym procesie a także o tym, że pojawiły się zeznania świadków śmierci dziadka. Ten mężczyzna dał mi numer sprawy sądowej i mój syn wyciągnął odpowiednie dokumenty, sfotografował je i wtedy dowiedziałem się wszystkiego. Również i tego, że tata odzyskał ziemię. Niewiele mieliśmy jednak z tego spadku, ponieważ większą część wartości tej ziemi pochłonął tzw. podatek katastralny, gruntowy, który nie był płacony od wybuchu wojny. Więc właściwie nic nie zostało.

 

Przywołując postać Dawida Kurzmanna i to, czego dokonał w czasie wojny, chcielibyśmy, aby pamięć o nim nie zaginęła. W Izraelu jest ulica jego imienia.

Marcel Kurzmann: Jest ulica i tabliczka, na której po hebrajsku jest napisane kim był Dawid Kurzmann. Nadanie imienia odbyło się w Riszon le-Cijjon, 7 maja 2014 roku.

Grzegorz Siwor: To jest jakieś 15 kilometrów od Tel Avivu. Błyskawicznie można dojechać stamtąd kolejką. Miałem okazję odwiedzić pana Marcela, dojechałem do Riszon le-Cijjon właśnie tak a potem, po wizycie pan Marcel osobiście odwiózł mnie samochodem do Tel Avivu. Trzeba podkreślić, że mimo wieku jest bardzo aktywnym człowiekiem, nawet uczy się do tej pory.

Marcel Kurzmann: To żadne studia. Chodziłem po prostu na wykłady dotyczące Talmudu.

 

To pozostało po dziadku, pobożnym chasydzie, który dbał o religijne wykształcenie dzieci.

Marcel Kurzmann: Faktycznie ja mam chyba podobnie, ale wnuki już nie tak bardzo.
 

 

Tym razem pojawił się pan w Polsce w towarzystwie wnuków, ale nie włączają się do rozmowy, ponieważ nie znają języka polskiego.

Marcel Kurzman: Niestety nie znają języka polskiego. Szkoda, ale rozmawiają w języku angielskim. To są synowie mojej córki. Środkowy syn Elad jest bardzo zainteresowany przeszłością i Shoah, inni mniej, ale Elad bardzo się tym interesuje. Kiedy kilka lat temu pojechałem do Polski, by wziąć udział w Marszu Pamięci (marsz odbywający się co roku w rocznicę likwidacji getta krakowskiego - przyp. JD) i nie poinformowałem go o tym, prawie się obraził za to na mnie, mówiąc że gdyby wiedział to by ze mną pojechał. Od tego czasu o wszystkich sprawach z tym związanych informuję Elada. Ale i on sporo mówi mi o tym, czego dowiedział się na temat zagłady Żydów. Pan Grzegorz najczęściej właśnie poprzez niego komunikuje się ze mną.

 

Mówi pan świetnie po polsku, czy tam, w Izraelu ma pan z kim konwersować w języku polskim?

Marcel Kurzmann: Niestety z nikim w Izraelu już w języku polskim nie rozmawiam, także niczego nie czytam.

 

A czy w Izraelu Żydzi wiedzą o działalności Dawida Kurzmanna, bo nazwanie jednej z ulic jego imieniem to dopiero rok ubiegły?

Marcel Kurzmann: Zamiast odpowiedzi opowiem pani krótką historię. W tej sprawie upamiętnienia dziadka, zwróciłem się pisemnie do Jad Waszem. Otrzymałem bardzo grzeczną odpowiedź, że chcieliby pomóc, ale nie bardzo mogą i abym spróbował gdzie indziej. Z innych instytucji otrzymałem podobne odpowiedzi. Kilka lat temu mój syn, który jest adwokatem postanowił zrobić mi niespodziankę na urodziny i zwrócił się do różnych miejskich instytucji w Tel Avivie, Bnei Brak, Riszon le-Cijjon o możliwość upamiętnienia dziadka, ale otrzymał wszędzie odmowne odpowiedzi, że nie są w stanie tego zrobić. Zwrócił się także do Agudas Isroel, partii którą dziadek zakładał w Krakowie, był jednym z pierwszych jej działaczy.

Grzegorz Siwor: Agudas Isroel (Agudat Israel) to była partia konserwatystów, którzy uważali, że w obliczu modernizacji, nowoczesności, należy zachować tradycję, przede wszystkim religijną, poprzez którą definiowali żydowskość. Partia miała swoich przedstawicieli w Sejmie RP, posłów i senatorów. Była prężnie działającą masową organizacją, skupiającą ortodoksyjnych Żydów, w Krakowie również. I Dawid Kurzmann właśnie z ramienia tej partii zasiadał w zarządzie Gminy Żydowskiej w Krakowie. Przez długie lata był skarbnikiem i wiceprzewodniczącym krakowskiego oddziału Agudas Isroel.

Marcel Kurzmann: Syn zwrócił się więc do tej partii działającej cały czas w Izraelu aby odszukać w archiwum partii jakieś dokumenty dotyczące działalności dziadka. Dowiedział się, że jego osoba jest znana i obiecali pomoc jednocześnie sugerując by mój syn (bez ich pośrednictwa) sam wystąpił z inicjatywą jego upamiętnienia, aby załatwiał wszystkie potrzebne zgody. Wówczas partia włączy się do pomocy. Te starania zajęły mu kilka lat, bez powodzenia. Pewnego razu w bóżnicy opowiadałem o moim dziadku i o tym, czego dokonał w czasie wojny, i że chcielibyśmy uczcić jego pamięć tutaj. Wtedy jeden z obecnych na spotkaniu powiedział, że pracuje w magistracie Riszon le-Cijjon i spróbuje pomóc w tych staraniach. Rzeczywiście od tego czasu aż do momentu nadania jednej z ulic w mieście imienia dziadka upłynęło może trochę więcej niż rok i dokładnie na dzień przed moimi urodzinami, odbyła się ta uroczystość. (8 maja 2014 roku Marcel Kurzmann obchodził 79 urodziny - przyp. JD) I tak to, co mój syn chciał mi ofiarować jako urodzinowy podarunek spełniło się,

 

Ale Dawid Kurzmann żył i działał w Krakowie. Stąd poszedł na śmierć więc tak naprawdę nie Izrael a Polska i Kraków powinny uczcić jego pamięć.

Grzegorz Siwor: Będziemy czynić starania w tym względzie. Postaramy się oficjalnie wystosować prośbę do komisji do spraw nazewnictwa. Wiele krakowskich organizacji, kiedy dowiedziały się kim był Dawid Kurzmann, zapowiedziały wsparcie starań. Mam nadzieje, że nie będzie to tak długo trwało jak w Riszon le-Cijjon. Wydaje się, że jest na to w Krakowie realna szansa, byłby to piękny gest przywrócenia pamięci o Dawidzie Kurzmannie. Myślę, że historia Krakowa wiele jeszcze takich niespodzianek może nam sprawić.

Marcel Kurzmann: Pan Grzegorz wykonał ogromnie dużo pracy, poświęcił sporo swojego czasu i gdyby nie on, nie ukazała by się książka o dziadku i nie znalibyśmy tylu faktów z jego życia. Uważam również, że jednak Agudas Isroel powinna pomoc w tej sprawie, bo jak do tej pory partia ta nic nie zrobiła a przecież dziadek bardzo zasłużył się dla niej.

Grzegorz Siwor: Dodam, że to właśnie pan Marcel skontaktował mnie z żyjącym jeszcze świadkiem śmierci dziadka, Józefem Bosakiem, który widział wymarsz z sierocińca w ostatnia drogę. To zupełnie niezwykłe spojrzeć na tamte wydarzenia oczyma kogoś, kto znal osobiście Dawida Kurzmanna, rozmawiał z nim.

 

Mam nadzieję, że kolejny raz do postaci Dawida Kurzmana powrócimy już w momencie nadawania jego imienia jednej z krakowskich ulic.