Myślę, że każdy kto coś pisze z myślą o publikacji, w pewnym momencie ulega pokusie pobawienia się formą, przy lekkim zlekceważeniu treści. Mnie właśnie naszło...

Mimo że tak naprawdę jestem już od lat niepraktykującym historykiem (w dodatku z zarockowiałymi uszami), to jednak dzięki studiom historycznym wiem, iż jedynym sposobem zrozumienia przeszłości, jest próba spojrzenia na nią oczyma tych, dla których nasze „było”, było czymś, co „jest”. Innymi (już odpuszczając sobie) słowy, chodzi o to, aby na jakąś „tajemnicę” sprzed lat, spojrzeć przez pryzmat czasów, w których się pojawiła. A czemu o tym wspomniałem? Ano dla tego, że album, który dziś położę na gramofonie (abyśmy go wspólnie posmakowali), zawiera zaledwie 33 i pół minuty muzyki. Dlaczego jest tak krótki? Otóż powody tego były aż dwa. Jeden związany ze słabością ówczesnego przemysłu chemicznego, który odpowiadał za jakość masy, z której robiono płyty, a drugi – i ten był chyba istotniejszy – wiązał się z technologiczną siermiężnością produkowanych wtedy igieł i elektro-magnetycznych przetworników. Konkretnie chodzi o to, że dawne sztyfty były na tyle grube, iż do ich przekroju trzeba było dostosowywać rowki w „asfalcie” (tak pieszczotliwie nazywaliśmy tworzywo z którego robiono „analogi”), a wkładki miały tak małą czułość, że aby dobrze działały, musiały być z dużą siłą dociskane do kręcących się pod nimi singli czy longplayów. To z kolei szybko niszczyło zarówno jedne jak i drugie, bowiem sprawiało, że całkiem zwyczajnie się ścierały. W efekcie z każdym kolejnym odtworzeniem coraz bardziej trzeszczały. Stąd, pewnie na zasadzie prób i błędów, ustalono, że optymalnie, na jednej stronie albumu, powinno się „upychać” nieco ponad kwadrans muzyki. I dlatego właśnie w połowie lat 60. standardem były 30-paro minutowe płyty długogrające i 3 - 4 min „krótkogrające”. A to stwierdzenie prowadzi do pewnej bardzo ważnej konstatacji: otóż wymuszona zwięzłość ówczesnych krążków w istotny i bezpośredni sposób wpływała na... ich poziom artystyczny! Jak to możliwe? Z absolutnie prozaicznego powodu. Otóż dzięki temu, że LP musiały być aż tak krótkie, muzycy mogli sobie pozwolić na solidny przesiew tego, co stworzyli i nagrali. Tym samym, wszystko co było słabsze lub jakoś nie pasowało do całości, trafiało na półki, albo co gorsza (bo przepadało bezpowrotnie) do kosza.

Cream. Ponieważ niedawno poczęstowałem moich czytelników „Świeżym Kremem”, czyli opowieścią o długogrającym debiucie tego supertria, to swoją dzisiejszą pogawędkę zacznę od momentu, w którym świat na równi zachwycił się nim, jak i promującymi go koncertami. Bo trzeba wiedzieć, że na ogromną popularność zespołu złożyła się wypadkowa repertuaru z jego albumów i singli oraz sposobu, w jaki ów materiał wykonywał na żywo. Chodzi o to, że Ginger Baker, Jack Bruce i Eric Clapton na scenie nie ograniczali się do odgrywania swoich (i nie swoich) kompozycji, lecz na ich bazie improwizowali. I to jak! Rzeczą zwyczajną było, że tematy, które w wersjach studyjnych miały zaledwie kilka minut, w swoich mutacjach „live” osiągały sporo ponad kwadrans! No dobrze, teraz szczypta chronologii. Warto wspomnieć, że w dniu, w którym „Fresh Cream” ukazał się w USA, muzycy już rejestrowali nowe utwory w Londynie. Tyle tylko, że owo nagrywanie nie przypominało typowych sesji, bo co chwilę musiało być przerywane wypadami na koncerty. A to w Anglii, a to w Stanach. Koniec końców ostateczne wersje utworów, które trafiły na ich drugi album, zostały zrobione w maju 1967 r. w Atlantic Studios w Nowym Jorku. A fakt, że działo się to w studiach tego koncernu (to on rozprowadzał krążki tria na rynku amerykańskim), miał pewien istotny wpływ na jego ostateczny kształt. Otóż, chodziło o to, że szefowie Atlantic dość wyraźnie forowali Claptona, co przejawiało się m.in. tym, że to na niego scedowano większość partii wokalnych. Łatwo się domyśleć, że to, jak i fakt, iż nowojorczycy, gdzie tylko mogli, przedstawiali Cream jako zespół Erica, mocno wkurzało Gingera i Jacka (przecież pierwszy był jego założycielem, a drugi głównym kompozytorem i jeszcze niedawno podstawowym wokalistą). Oczywiście nie wpływało to pozytywnie na i tak już nienajlepsze stosunki w zespole. Na szczęście sukcesy, jakie wtedy odnosili, były tak wielkie, że płynące z tego profity (niekoniecznie finansowe) zdołały zagłuszyć ich wyrywające się do konfrontacji ega.

Materiał, który nagrano w Nowym Jorku, został wydany na długograju w listopadzie 1967 roku. Nadano mu dość dziwny, bo zniekształcony, a pochodzący od angielskiej nazwy rowerowej przerzutki tytuł – „Disraeli Gears”. No to ruszajmy! Na początek jedziemy dość spokojnie i po równym, bo słuchamy przebojowego, miękko śpiewanego wysokim głosem przez Claptona „Strange Brew”. Potem zrywamy się do sprintu. Jeden z najsłynniejszych riffów wszech czasów, głosy Jacka oraz Erica i wspaniały pre-hard rock - „Sunchine Of Your Love”. Arcydzieło. Trójka, wbrew tytułowi „World Of Pain” („Świat bólu”), jest melodyjna i miękka. Aj jak pięknie brzmi gitara! Czwórka – „Dance The Night Away” byłaby spokojna, gdyby nie szalejący po swojemu Baker. (5) „Blue Condition” to taki sobie (kiepsko śpiewany przez Gingera) blues. Potem kolejno: w „Tales Of Brave Ulysses” (6) i w nieco szybszym „Swlabr” (7) jest prawie równie ciężko jak „Sunshine Of Your Love”; w genialnie zinterpretowanym wokalnie przez Bruce’a „We’re Going Wrong” (8) pysznie i obsesyjnie; w „Outside Woman Blues” (9) zgodnie z tytułem bluesowo; no a w „Take It Back” (10) motorycznie oraz prawie rock’n’rollowo. I wreszcie przychodzi finał – żartobliwy oraz pachnący piwem „Mother’s Lament”. Ooops!

 

Jerzy Skarżyński