Jak to jest stanąć przy pulpicie? Mieć te kilkanaście albo kilkadziesiąt osób przed sobą, za sobą publiczność. I być pomiędzy. I wiedzieć, że wszystko jest w twoich rękach.
- Cudownie. Uwielbiam to. Bardzo dobrze czuję się na scenie, ale jeszcze piękniejsze i wspanialsze są dla mnie próby. Ten czas, podczas którego przygotowuje się ludzi do ostatecznego momentu, którym jest koncert.
Im młodsze jest tworzywo, z którego formujemy, tym więcej czasu potrzeba. Ale tym piękniejsze to jest. Kocham pracę z dziećmi i z młodzieżą.
Coś masz wspólnego z tymi najmłodszymi. Kiedy masz partyturę przed sobą, to bierzesz kolorowe kredki i kolorujesz.
- To jest bardzo praktyczne rozwiązanie, ponieważ bardzo dobrze widać, co jest w partyturze, a ja jestem wzrokowcem. Symfoniczne partytury są bardzo duże. Czasami kilkunastolinijkowe, które jednocześnie trzeba ogarniać w pionie. I mam kolory, które są przyporządkowane niektórym głosom w orkiestrze. Waltornie u mnie zawsze są na czerwono. Uwielbiam głos waltorni. Brzmią jak głos ludzki.
Klarnet jest zawsze pomarańczowy, obój niebieski. Puzony są zawsze fioletowe, trąbki jasnozielone, a fagot jest ciemnozielony. Harfę dodaję na niebiesko.
Jaką częścią ciała najbardziej czuje się muzykę? Da się to w ogóle powiedzieć, że czujesz ją w głowie, w palcach, w trzewiach, całą sobą?
- Ona jest we mnie wszędzie, ale chyba najbardziej właśnie w jakimś głównym punkcie energetycznym. Gdzieś w okolicy serca, brzucha, trzewi, głowy. Kiedy ta mocno pobudzona energia wychodzi z nas i trafia do ludzi, to dostaje się informację zwrotną; zawiązuje się relacja. A relacja jest czymś niesamowicie ważnym podczas tworzenia muzyki.
Ale to jest relacja z całym zespołem, czy ta zbudowana z mikrorelacji z poszczególnymi osobami?
- Tak, to jest jedno i drugie, bo jeśli mamy relacje z poszczególnymi osobami, można je połączyć w jedną wielką relację. Ona jest nadrzędna, bo wyzwala w ludziach poczucie bezpieczeństwa i poczucie chęci sprawdzenia, czy uda się. Jeśli potrafimy ludzi otworzyć, oni próbują i mówią: och, to jest możliwe, to się da, spróbujmy jeszcze raz, to jest fascynujące. Widzę, jak ludzie się otwierają i pozbywają zahamowań i strachu, bo pojawiło się zaufanie.
Chcesz powiedzieć, że jeśli nie ma tego zaufania i tej relacji między orkiestrą, między chórem a dyrygentem, to może nie wyjść, albo nie wyjść aż tak?
- Pewnie nieraz wychodziłaś z koncertu, który pamiętałaś potem bardzo długo. Zostaje w jakimś drżeniu, w pamięci, bierzesz coś nieuchwytnego i to długo trwa. A czasami są imprezy, z których wychodzisz i w zasadzie już zapominasz. Było fajnie, super, ale chodźmy dalej. Wszystko zależy od stworzonej atmosfery.
Bardzo często myślę, że nie tylko ludzie doświadczeni potrafią to zobaczyć, ale też zwykły widz, słuchacz, bo część ludzi przychodzi słuchać, ale wielu ludzi przychodzi też patrzeć. Widzą zachowania na scenie, zachowania muzyków. To naprawdę niezwykle pomnaża efekt.
Jeśli o patrzeniu mówimy, no to lubimy patrzeć na dyrygenta - jak się wije, jak tańczy za pulpitem. Ale można by powiedzieć, że przecież ta orkiestra i tak by zagrała, gdyby tego dyrygenta nie było.
- Tak, dobra orkiestra sobie zawsze poradzi. Im bardziej profesjonalna, tym lepiej, ale dyrygent wnosi coś szczególnego. Wydaje mi się, że właśnie to coś, czego widzowie nie widzą, co tworzy się wcześniej. To ma ogromny wpływ na ostateczny wygląd tej prezentacji.
Dyrygent staje tyłem do publiczności i ma ze sobą ludzi, z którymi ten specjalny kontakt już nawiązał. Byłam w takiej sytuacji, kiedy stanęłam przed orkiestrą i nie miałam z orkiestrą kontaktu. I to było bardzo trudne, ale zauważyłam, że sposób, w jaki próbowałam podejść do dorosłych ludzi, czasami nawet starszych ode mnie, powodował, że powoli podnosili głowy i w trzecim dniu już na mnie patrzyli.
Są znakomici dyrygenci, wybitni, ale niespecjalnie przyciągają ludzi do siebie. Albo są tak dziwaczni, że ciężko się z nimi pracuje.
Czy dyrygowanie to ogromny wysiłek fizyczny? Nie myślę o tym, że batuta jest ciężka, tylko o tym, że ten ruch i te emocje, które wkładasz w ciało są odsączające.
- Na pewno trzeba się nauczyć tak dyrygować, żeby się nie zmęczyć potwornie fizycznie. Bo to jest też kwestia techniki. Żeby nie czuć, że nas bolą ramiona i ręce, jak prowadzimy dwugodzinną próbę. Bo nagle się okazuje, że prowadzimy sześciogodzinną przez siedem dni i cały czas nic się nie dzieje.
Bardzo emocjonalnie się angażuję. Bo są ludzie, bo są ich charaktery, bo jest trema, bo jest strach przed ocenianiem, bo jest kwestia wygrzebania z umysłu wszystkich uwag, które chcemy dać. Jest kwestia wiedzy, która dotyczy utworu w danym momencie i szczegółów, które wiążą się z partyturą, czy z estetyką, czasem powstania utworu. Jest mnóstwo rzeczy, które są w partyturze do zrealizowania.
Jest jeszcze inwencja własna i są różne rzeczy, które po drodze się wydarzają, na które trzeba natychmiast reagować.
Uwielbiam chórmistrzostwo i w ogóle prowadzenie chórów, ponieważ tutaj absolutnie wiele rzeczy zależy ode mnie. Przemawianie dźwięku z chórem i przemawianie do wyobraźni, do samej materii dźwięku, poszukiwania w wyobraźni, w różnych porównaniach - to jest niesamowite. I tworzenie energii i mistyki tego dźwięku, który wychodzi z każdego człowieka.
Jesteś czułą przewodniczką.
- Kiedyś u nas na uczelni była konferencja o czułości, właśnie pod wpływem wystąpienia Olgi Tokarczuk, bo ona dość mocno właśnie mówi o czułości. I to jest sprawa niezwykle mi bliska i istotna. Pisałam nawet artykuł właśnie o czułości w muzyce.