Janusz Józefowicz gościł w programie "Przed hejnałem".
- Dlaczego nie w krakowskim Teatrze Variete tylko w Tauron Arenie będzie pokazywane Metro?
- Tutaj rozsadzilibyśmy ten teatr, bo jest małą kameralną sceną, a "Metro" to widowisko, które wymaga przestrzeni. A po drugie - ze względów ekonomicznych.
- Teatr Variete to teatr dla bardziej kameralnych produkcji?
- Tak, to jest malutka przestrzeń. Sympatyczna, kameralna scena teatralna.
- "Metro" ma już prawie ćwierć wieku, w styczniu 25. rocznica premiery. Ciągle gromadzi pełne widownie, ale ze starego "Metra" niewiele pozostało.
- Bardzo wiele zostało. Zmieniła się obsada, ale pozostała muzyka. Zmienione są monologi, bo zmienili się ludzie, zmienia się język, zmienia się świat. Natomiast cała historia jest o tym samym - o marzeniach młodych ludzi, o idealistycznym traktowaniu rzeczywistości. To jest niesamowite, że po 25 latach nadal widzimy widzów, którzy patrząc na scenę, wciąż wyobrażają sobie na niej samych siebie.
- Pamięta pan siebie sprzed 25 lat? Co by pan powiedział temu Januszowi z tą wiedzą, którą ma pan dzisiaj?
- Tamten Janusz pewnie nie chciałby mnie słuchać, dokładnie wiedział, co chce zrobić. "Metro" nie był przypadkiem, to był wynik wieloletniej pracy. Wtedy potrzebowałem Wiktora Kubiaka, który rozwiązywał problemy logistyczne, finansowe. Innych doradców nie potrzebowałem i nie słuchałbym siebie.
- Bardzo się pan zmienił przez te 25 lat?
- Tak, człowiek zmienia się, bo jest zjawiskiem dynamicznym. Jednak niewiele zmieniło się moje myślenie o teatrze.
- Ma pan olbrzymi sentyment do tego spektaklu. Pamiętamy jak hucznie były obchodzone 20. urodziny "Metra". Pewnie 25. będą jeszcze huczniej obchodzone.
- Mam ogromny sentyment, to był mój pierwszy spektakl. To był też pierwszy taki polski musical i próba dogonienia kolegów z Europy Zachodniej. To było szaleństwo, ale się udało. Pomimo że nie dostał się na trudny amerykański rynek, to byliśmy tam pozytywnie odebrani. Dostałem później list od szefa związku zawodowego reżyserów i choreografów amerykańskich, w którym pisał - dzięki za przyjazd i za powiew świeżej energii. Zaraz po nas powstało wiele produkcji, które przypominały estetyką i tematyką "Metro". Tak więc Metro zmieniło trochę losy Broadwayu i zostało dostrzeżone na świecie.
- Do której obsady ma pan największy sentyment? Do tej premierowej czy do tej ostatniej obsady?
- Wydaje mi się, że do tej pierwszej. To była grupa ludzi, z którą spędziłem mnóstwo czasu. Nie rozstawaliśmy się przez 3, 4 lata, dlatego bardzo zżyliśmy się. Jest mi ona najbliższa emocjonalnie. Z tymi ludźmi spektakl się rodził: Kasia Groniec, Edyta Górniak, Michał Milowicz, Robert Janowski, Basia Mencel.
- To był taki toksyczny związek, przez to że tak mocno pracowaliście?
- Nie, po prostu nie było innej metody. Musieliśmy się zamknąć na parę lat, żeby dojść do tego, co działo się wtedy na świecie.
- Przy wszystkich produkcjach musicalowych tak samo ciężko pracuje się w Polsce?
- Widzę, że to się zmienia. Do "Metra" przychodzili ludzie, którzy nie wiedzieli, o co chodzi. W tej chwili ludzie przychodzą już przygotowani. Ilość teatrów muzycznych też się zwiększa, bo ludzie chcą oglądać takie rzeczy. Sytuacja obecnie jest o wiele lepsza.
- Lubi pan uczyć?
- Lubię pracować z ludźmi. Teraz pracuję z dziećmi, przy "Legalnej Blondynce" pracowałem z młodzieżą. Dostawałem propozycje, by uczyć w szkołach, ale na to jeszcze nie jestem gotowy. W przygotowaniu spektaklu również jest element edukacji - w tym sensie uczę ludzi, jestem pedagogiem.
- Ma pan czas, by pobyć w domu?
- Mam czas, może nie tyle, ile bym chciał. Moja obecność w domu w tej chwili jest tak istotna jak praca. Doceniam dom, rodzinę, dziecko i staram się znaleźć dla nich czas.
- Ogromną popularnością cieszą się w Polsce talent show. Pan też kiedyś zasiadał w jury takiego programu. Czy one są kopalnią przyszłych bohaterów widowisk?
- Takie programy dają 5-minutowe kariery i potem nic z tego nie wynika. Telewizja ma taką specyfikę, a te programy nie mają na celu, by promować ludzi. W Buffo mam szkołę weekendową i po jej skończeniu ludzie mogą zaistnieć na scenie. Powiedziała pani wcześniej - "Metro" wreszcie w Krakowie. Chciałem wyjaśnić, że kilka lat temu mieliśmy grać w Krakowie, ale promotor nie wpłacił nam pieniędzy. Jechaliśmy już autokarem do Krakowa, ale ponieważ ten pan chciał nas oszukać finansowo, zawróciliśmy z drogi. Wina padła na nas, dlatego teraz mam okazję to wyjaśnić.
- Od lat mówi się o ekranizacji "Metra". Może 25-lecie to okazja ku temu i czas, by zamknąć karierę "Metra"?
- To widownia zdecyduje o tym, jak długo "Metro" będzie trwało. Myślę o ekranizacji "Metra", ale wciąż nie mam na to czasu. Mam prawie gotowy scenariusz, rozmawiam o produkcji również w Rosji. Mam nadzieję, że wkrótce uda się zorganizować to. Jednak na razie niczego nie chcę obiecywać.
- Artyści to są bardzo delikatne kwiaty. Dlaczego reżyserzy tak źle traktują artystów?
- Artysta jest jak sportowiec. To nie jest zabawa, to ciężka praca. Ja wymagam od artystów dyspozycji fizycznej i psychofizycznej. Żeby od ludzi to wyeksponować, potrzeba różnych metod. Z jednym trzeba rozmawiać, na drugiego trzeba krzyknąć, trzeciego trzeba zignorować. Z wiekiem łagodnieje, nie jestem już takim tyranem jak kiedyś.
- Zapytam o Nataszę Urbańską. Czy to nie jest tak, że od niej wymaga pan jeszcze więcej ze względu na relacje osobiste?
- Wymagam jeszcze więcej, by nie była posądzona o kumoterstwo. Musi być lepsza od innych, by być w miejscu, na którym chce być. To jest wielkie szczęście mieć kogoś na zewnątrz, komu się ufa, kto doradzi i pouczy. Ja chciałem mieć kogoś takiego nad sobą. To są profesjonalne rozmowy między nami. Mam wrażenie, że artyści mają frajdę z takich rozmów. To jest proces związany z emocjami. Jeśli te emocje towarzyszą właściwemu procesowi kształtowania materii teatralnej, to jest w porządku - taki teatr powinien być.