Program profilaktyki raka szyjki macicy, polegający na przesiewowych badaniach cytologicznych, funkcjonuje w naszym kraju od kilkudziesięciu lat. Pomimo tego, że zaplanowany był w postaci bezpłatnego skriningu aktywnego (pacjentki w przedziale wiekowym 25–59 lat otrzymują imienne zaproszenia), jego efektywność nie przekroczyła 20 procent. To jest wysoce niepokojące, bo przecież badanie jest bezbolesne, nieinwazyjne, a może wykryć raka szyjki macicy we wczesnej fazie. Oczywiście przystąpienie do programu jest dobrowolne, nie dało się wprowadzić badania cytologicznego szyjki macicy do pakietu badań wymaganych przez pracodawcę, wzorem np. radiogramu klatki piersiowej czy morfologii krwi. Badania skringowe to jedno, ale w raku szyjki macicy od ponad 15 lat mamy możliwość profilaktyki pierwotnej, czyli szczepienia przeciwko wirusowi brodawczaka ludzkiego (HPV), będącemu głównym czynnikiem sprawczym raka szyjki macicy. Niestety tu również okazało się, że wyszczepialność w Polsce jest niewielka, nieprzekraczająca 30%. Tymczasem są kraje, które w wyniku m.in. dobrze prowadzonej akcji szczepień pozbyły się problemu zaawansowanego raka szyjki macicy. Tak jest choćby w Australii i krajach skandynawskich. Funkcjonuje opinia, że lekarze z tych krajów przyjeżdżają do nas, żeby zobaczyć, jak wygląda zaawansowany rak szyjki macicy. Wróćmy jeszcze do badań przesiewowych, czy wpływają one na stan przyjmowanych pacjentek? Jak poziom frekwencji na badaniach rzutuje na stan pierwszorazowych pacjentek? Niestety, do frekwencji można mieć zastrzeżenia – w przypadku raka szyjki macicy nie przekracza ona 30%. Ten wynik jest wysoce niezadowalający, zważywszy, że to jedyny nowotwór, obok raka piersi, który podlega badaniu przesiewowemu. W innych nowotworach ginekologicznych brak jest tak skutecznych badań. Efekt tego widzimy szczególnie w raku jajnika, który z uwagi na swoją biologię przez dłuższy czas nie daje specyficznych objawów. Przez ten czas dominują objawy „żołądkowe” – niestrawność, wzdęcia, pobolewania, na które właściwie każdy z nas od czasu do czasu się skarży. Ponieważ teraz dostęp do lekarza jest utrudniony, pacjentka albo leczy się na własną rękę, albo korzysta z teleporady, lub – jak jej się uda na nią dostać – z wizyty u lekarza rodzinnego. Zanim lekarz ogólny czy internista wpadnie na pomysł, że może to być rak jajnika i skieruje chorą do ginekologa, najczęściej mamy już do czynienia procesem zaawansowanym, z wodobrzuszem i rozsiewem śródotrzewnowym. Dlatego podkreślana przeze mnie wielokrotnie edukacja na różnych poziomach jest tak istotna – pozornie błahe objawy mogą być zwiastunem groźnej, zaawansowanej choroby. Powtarzamy to już studentom medycyny – czujność onkologiczna jest niezwykle ważna.