Czekamy na polską premierę fabularnego debiutu Marcina Koszałki „Czerwony Pająk”. Jest pan i autorem zdjęć i reżyserem. Łatwo było pogodzić te role na planie?
Marcin Koszałka: Na początku wydawało się to bardzo trudne. Przestrzegano mnie przed takim połączeniem. Natomiast moja producentka Agnieszka Kurzydło, która pracowała z Gośką Szydłowską, namawiały mnie, żeby ten debiut nagrać. Zresztą Gośka mówiła: - Ty Koszałka musisz też sam zrobić zdjęcia. To był ryzykowny pomysł, czy kino udane, to państwo sami ocenią, natomiast z punktu widzenia mojej pracy zawodowej okazał się to pomysł spełniony. Czułem się dobrze na planie. Często w polskim kinie mamy do czynienia z sytuacją, że operator filmowy jest trochę lepiej wykształcony wizualnie niż reżyser. To niestety jest problem naszych szkól filmowych. Za bardzo w edukacji reżyserów stawia się na literacką stronę scenariusza, na rozwój intelektualny a trochę gorzej jest z kształceniem wizualnym. Ja sam walczę w Katowicach, żeby studenci od pierwszego roku mieli zajęcia ze sztuki operatorskiej. Na tym polega też siła polskich operatorów filmowych, że mamy nad reżyserami przewagę. Dlatego ta szkoła operatorska jest taka mocna. Mamy dużo do powiedzenia właśnie przez ich braki. Oczywiście są reżyserzy wizualnie wykształceni jak Andrzej Wajda, Filip Bajon, jest takich wielu w Polsce, ale dominuje sytuacja, w której reżyserzy zrzucają z siebie ciężar inscenizacji filmowej na operatorów. I wtedy wkraczamy my. Byłem dość dobrze przygotowany inscenizacyjnie. Pisze się dużo o precyzji wizualnej mojego filmu. Ta precyzja wynika z tego, że miałem przemyślany w zasadzie każdy kadr i każdy ruch kamery i dla mnie opowiadanie obrazem było niesłychanie ważne. Ja sobie skomponowałem swój świat wizualny w taki sposób, że wiedziałem dokładnie, co mam robić. Gdyby był operator, to trochę bym gwałcił tę osobę. Dużo byłoby kłótni, konfliktów, co rozpraszałoby mnie. Jedyny minus, który jest w takiej sytuacji, to kompletna samotność na planie. Bo wtedy nie ma się kogo zapytać, poradzić.
Wszystkie decyzje trzeba podejmować samemu.
Marcin Koszałka: Tak.
Czy pan widzi te braki reżyserskie, o których mówi pan Marcin w polskiej reżyserii?
Prof. Bogusław Skowronek: To bardzo trudne pytanie. W pełni się zgadzam z panem Marcinem co do tego, że rzadko się zdarza, żeby operator i reżyser mieli wspólną wizję. Muszą się dotrzeć, dogadać. Jeśli jest taka sytuacja, z jaką mamy do czynienia w „Czerwonym Pająku”, że reżyser jest jednocześnie operatorem, to dla odbiorcy to jest sytuacja idealna. Ja wiem, że dla twórcy jest to kłopotliwe, ale dla widza to sytuacja idealna. Polska szkoła operatorska znana jest z tego, że nasi operatorzy potrafią wnieść swój wkład artystyczny do wizji reżysera, jeśli te wizje są. Ale zdarza się też tak, że wielu, zwłaszcza w Hollywood, traktuje operatorów jak rzemieślników. To są wykonawcy zdjęć, którzy mają sprawnie opowiedzieć całą historię. Jestem tego filmu bardzo ciekaw jako widz, ale także jako badacz kina. Nie wyobrażam sobie, żeby Marcin Koszałka wyreżyserował film a ktoś inny robił zdjęcia. Byłoby to dość nietypowe. W polskim kinie, jeśli mówi się o twórcach, to mówimy o trzech osobach: reżyser, operator, scenarzysta.
W zagranicznych mediach pana fabularny debiut porównywany jest do obrazów Gusa Van Santa i Michaela Hanekego.
Marcin Koszałka: Ja bym tak daleko nie sięgał. Istotnie pojawiła się niespotykanej długości recenzja w „Variety” napisana przez czołowego amerykańskiego krytyka Petera Debruge'a. To jest ciekawe, że oni nie piszą, że film jest dobry albo zły. Oni bardzo głęboko analizują obraz. Często w polskich recenzjach filmowych pojawia się ocena, to się udało, to się nie udało, to wyszło a tamto się nie spełniło. Amerykańskie recenzje są bardziej otwarte na analitykę, na rodzaj literackiego wywodu, próbę opowiedzenia, o czym ten film może być niż na taką jednoznaczną ocenę. W przypadku tej gazety ciekawe jest to, że po korzystnej recenzji w piśmie producent dostaje e-maile z różnych krajów, z zainteresowaniem. Moja producentka tylko czekała na to, co napisze „Variety” czy „Hollywood Reporter”, że po tym możemy się w ogóle starać o jakiś festiwal, o sprzedaż światową, o pozyskanie jakiegoś dystrybutora. To było dla mnie zaskoczenie, bo kompletnie nie zdawałem sobie sprawy z siły recenzji filmowej, która może albo kompletnie wykończyć film, albo mu pomóc. Tu nie chodzi o to, że ktoś nas może kupić, chodzi o zainteresowanie. Ludzi pisali do nas z Chile, z Brazylii: "Chcemy zobaczyć ten film”, „Co to za film, bo czytaliśmy recenzję”. Pan profesor będzie o tym pewnie więcej wiedział, bo siedzi w branży.
Prof. Bogusław Skowronek: Sytuacja jest na tyle ciekawa, że kino obok telewizji, to jest ogromna nadprodukcja, tego jest bardzo dużo. Są w tym momencie dwie najważniejsze zmienne, które świadczą o sukcesie filmu. Jeśli mówmy o tych blockbusterach. czyli wielkich hollywoodzkich filmach, to ważny jest budżet i weekend otwarcia – one decydują o klęsce albo o sukcesie. Jeśli chodzi o kino arthouse'owe, niezależne, europejskie, tu decydują recenzje ale tylko w dwóch pismach, o których opowiedział pan Marcin. Tak było w przypadku np. „Idy”. To jest przemysł. Amerykanie traktują to jako produkt. Tego jest bardzo dużo i musi być jeden marker – w tym wypadku dobra recenzja – która spowoduje, że na ten konkretny film warto zwrócić uwagę. Nam Polakom to się trochę nie podoba, bo my uważamy kino za dzieło sztuki, że powinno się patrzeć na film jak na twór artystyczny, na głębię duszy autora, który chce coś pokazać. Zgoda, to jest prawda, ale to jest też produkt, który musi się dobrze sprzedać i dobrze zaistnieć na rynku.
Marcin Koszałka: Chciałbym dodać, że nasz film jest sklasyfikowani przez Amerykanów, jako arthouse. Kompletnie nie liczę na dużą widownię. Jeżeli będzie jakaś dystrybucja zagraniczna, to będzie ona w kinach studyjnych. W Polsce, szczerze mówiąc, też na jakiś wielkie sukces kasowy nie liczę. To jest film trudny. Amerykanie pozytywnie się do tego obrazu odnieśli, zauważając że jest tu pewna zabawa gatunkiem. Nie ma śledztwa, od raz wiadomo kto zabił, policjant wchodzi dopiero pod koniec filmu, nie chce tu zdradzać fabuły, ale odwrócona jest cała sytuacja. Próbują ten film podciągać pod „Zodiak” Finchera, ale to też nie jest to.
Ważną rolę odgrywa też Kraków w tym filmie. Czy ten film powstałby bez Krakowa?
Marcin Koszałka: Nie nie powstałby. Scenariusz pierwotny napisała Marta Szreder, która pisze w tej chwili powieść o Karolu Kocie. Agnieszka Kurzydło nabyła prawa do tego scenariusza. Przeczytałem go i choć był dobry stwierdziłem, że nie chce robić jeden do jednego filmu o Karolu Kocie. Już sama jego biografia była dla mnie problemem. Są lata 60., młody chłopak, seryjny zabójca okazuje się niemal gwiazdą medialną, z uśmiechem na twarzy opowiada o zbrodniach, uśmiecha się do kamery, pozuje z pozorantkaą przestawia kamerę podczas wizji lokalnych, mówi: „w prawo”, „w lewo”. To była dla mnie szokująca sprawa. Show śmierci, autodestrukcji, samobójstwa tak naprawdę. Bo on robiąc ten show, wykonał na sobie wyrok śmierci. Rozczarowujące są dwie rzeczy w Kocie: raz że był psychopatą, pił krew, dwa, że w trakcie sekcji zwłok wykryto u niego guza mózgu. Nowotwór mógł wpływać na jego działania. Dlatego ja to wszystko odrzuciłem. Natomiast opowiedzenie tej historii w kostiumie z lat 60. bardzo mi się spodobało. Myślę, że współcześnie opowiedziany film nie byłby tak interesujący. Obraz młodzieńca, który trochę drwi z mediów, pokazuje się przed kamerami, na ten spektakl przychodzą ludzie, to wszystko jest bardzo ciekawe. Wprowadziłem „Czerwonego Pająka” do filmu jako element legendy miejskiej. To jest ciekawe, że ten „Czerwony Pająk” znalazł się w Encyklopedii Seryjnych Morderców Michaela Newtona. W tym makabrycznym towarzystwie, nie ma Zdzisława Marchwickiego, który formalnie był uznawany za najsłynniejszego polskiego seryjnego zabójcę, chociaż, jak wiemy, prawdopodobnie tych morderstw nie dokonał. Za to jest tam „Czerwony Pająk”. Nie wiem jak to się stało. Rozmawiałem z profesorem Krzysztofem Gierowskim z Krakowa. To jest pierwszy w historii Polski profiler seryjnych zabójców. On w Krakowie jest szefem kliniki psychiatrycznej i zajmuje się seryjnymi zabójcami. Przeprowadziliśmy całe śledztwo naukowe i okazało się, że „Czerwonego Pająka” nigdy nie było, w ogóle nie istniał. Nie wiadomo, kto stworzył jego biografię. Zabił dwadzieścia parę kobiet, był z Krakowa, był malarzem, malował obrazy. Jest cała jego potężna biografia ze szczegółami, dzień po dniu. Ktoś to wszystko zrobił i to tak naprawdę jest podstawą mojego filmu – legenda miejska. Mamy takie zapotrzebowanie na morderców, że ja sam robiąc film o seryjnym zabójcy, w pewnym stopniu sam podniecam się tym tematem. M twórcy też ich potrzebujemy, nie tylko ludzie.
Jak Kraków wygląda w tym filmie?
Marcin Koszałka: Po pierwsze Lucjan Staniak – „Czerwony Pająk” czyli legenda jest z Krakowa, Karol Kot też jest z Krakowa i cała akcja toczy się w Krakowie. Wszystkie elementy w tym filmie są krakowskie, nic nie kręciliśmy poza miastem. Nic nie było udawane. Jedynie do Alwerni przywieźliśmy „beczkę śmierci”. To była zabawa popularna w latach 60. Motocyklista jeździł po pionowej ścianie. Takiej beczki w Polsce nie było więc przywieźliśmy ją z Czech.
Ma pan w swoim dorobku seriale, zarówno dokumentalne jak i fabularne. Czy ta forma nie kusi pana jako reżysera?
Marcin Koszałka: Na szczęście nikt mi tego nie proponuje.
Dlaczego na szczęście?
Marcin Koszałka: Bo myślę, że byłby problem. Robiłem dwa razy serial. Nie skończyłem zdjęć, zmęczyłem się psychicznie. Kręciłem z Krzyśkiem Langiem „Prawo miasta”. Z całym szacunkiem dla Krzyśka, który jako reżyser jest dobrym rzemieślnikiem, on dużo serialów robi, jest bardzo twórczy, ale jednak fakt, że my musieliśmy w ciągu jednego dnia zrobić pięć, sześć scen, dało pewność, że nie ma żadnych szans na jakąkolwiek sztukę. To jest trochę jak w „Ojcu Mateuszu”, w którym pracuje Adam Bajerski, świetny zresztą operator znany ze „Sztuczek” czy „Zmruż oczy”. Adam to robi dla pieniędzy. Ja robię film, trochę gdzieś tam reklamę i łatam dziury, on takich możliwości nie ma. Seriale w Polsce to jest fabryka. Trzeba zrobić 20 odcinków, gdzie dziennie robi się cztery razy więcej scen niż na Zachodzie. No to jeżeli Michael Haneke, robi „Białą wstążkę” gdzie ma 100 dni zdjęciowych i robi jedną scenę dziennie, to z całym szacunkiem dla talentu Hanekego, to musi to być film światowej sławy. Talent plus czas.
Dlaczego premiera pana filmu na polskim rynku jest tak opóźniona? Światowa premiera miała miejsce w lipcu, polska będzie dopiero w listopadzie.
Marcin Koszałka: To są plany dystrybutora. Teraz jest kompletnie martwy sezon, nikt nie chodzi do kina. Listopad też będzie ciężki, bo wejdą blockbustery, m.in. James Bond. Tak zostało zaplanowane, że do października jest cisza.
Przeżywamy prawdziwy zalew seriali. Na fali są: „House of Cards” „Breaking Bad”, „Gra o tron”. Skąd popularność seriali, w czym mają przewagę nad filmami i czy w ogóle jakąś mają?
Prof. Bogusław Skowronek: Mają i to ogromną. Na seriale trzeba patrzeć w kontekście kina i w ogóle sztuk audiowizualnych. W skrócie patrząc. Kino jest szalenie infantylne. Od pewnego czasu staje się produkcją, gdzie budżety w połowie przeznaczone są na reklamę. Budżet zwykłego klasycznego filmu to jest około 70 mln dolarów. Kino staje się infantylne przez to, że inwestuje się ogromne nakłady na efekty specjalne i to się musi zwrócić. Producenci lękliwie asekurując się, wybierają tematy, które wiedzą, że się sprzedadzą. To są albo sequele już gdzieś ogranych filmów, np. Park „Jurajski 4”, „Transformers 8”, historie komiksowe, „Spiderman” w kolejnej odsłonie. To są pewniaki. Nikt nie ryzykuje tematem jakim ryzykowano w latach 70. Dzisiaj Coppola by „Czasu Apokalipsy” nie nakręcił. Nikt by mu nie dał tyle pieniędzy. Stało się to, że twórcy, którzy są ambitni, mają coś do powiedzenia, przenieśli się do telewizji. Dzisiejsza telewizja to nie jest już ta telewizja z lat 70. - dwa czy cztery kanały, przed którą siedzi bezmyślny widz, je chipsy i sprawdza ramówkę. To już zupełnie co innego. Dzisiaj mówimy o telewizji jakościowej, kiedy ja mam możliwość wyboru ze 120 kanałów, mam internet, Netflikx, kanały, które mogę sobie wykupić,VOD, gdzie mogę sobie wybrać film. To ja decyduję, co oglądam. Istnieją kanały HBO, Canal+, których szefowie przeznaczają ogromne budżety na produkcję seriali, i dają swobodę artystyczną twórcom, argumentując, że to i tak będzie emitowane w płatnym kanale. Reżyserzy mają swobodę artystyczną, budżet i przede wszystkim świetne scenariusze. To są najlepsi scenarzyści, typu Alan Ball którzy tworzą seriale jako filmy fabularne. Każdy odcinek jest artystycznie domkniętą całością. Najlepsi reżyserzy, nadają sznyt artystyczny serialom. To robi Scorsese, Fincher, Lynch. Potem reżyserzy się zmieniają, ale scenarzyści dbają o wysoki poziom. Seriale w tym momencie stały się odpowiedzią na infantylizację kina. Dorośli widzowie, spragnieni dobrych opowieści, w serialach znajdują te historie, których potrzebują. Kino już im tego nie daje.
Pan jako twórca filmowy zgadza się z tym?
Marcin Koszałka: Słucham tego z zaciekawieniem. Krytyk Paweł Felis z Gazety Wyborczej napisał coś na temat mojego filmu i spytał, co o tym myślę. Ja na to, że poodkrywał takie rzeczy, które by mi do głowy nie przyszły. To jest ciekawe w świecie krytyków zajmujących się filmem, że oni potrafią to nazwać. My twórcy zajmujący się filmem, często nie potrafimy nazwać tego, co sami robimy.
Prof. Bogusław Skowronek: Bądźmy też szczerzy: mówimy cały czas o serialach anglosaskich. To są ogromne scenariusze, świetne budżety i odpowiednie platformy, które to umożliwiają. Ja nie mówię o polskim kinie. W polskim kinie tego typu seriale, jak „Girls” czy „Gra o tron” nigdy by nie powstały. Raz z powodów czysto scenariuszowych, dwa reżyserskich, trzy budżetowych. Polskie seriale to jest temat na zupełnie odrębną dyskusję.
Seriale to nie są odkrycia ostatnich lat, to cały rozdział telewizji. Czym te współczesne różnią się o tych wcześniejszych?
Prof. Bogusław Skowronek: Wszystko zależy od tego, jak zmienia się dane medium. Kiedy mówimy o latach 70. czy 80. w telewizji, to mamy tam do czynienia z czymś takim jak ramówka. Nie było sieci kablowych, zwłaszcza tak rozwiniętych jak teraz, no i nie było internetu, VOD i możliwości, że wejdę na stronę i wybiorę serial. Musiałem czekać na emisję w czwartek, żeby zobaczyć kolejny odcinek. Teraz nie muszę czekać, mogę ściągnąć cały sezon i obejrzeć w jeden wieczór. Technologia to wymusiła. Poza tym, w latach 70., 80. kino było na tyle mocne artystycznie, że producenci nie obawiali się inwestować w filmy artystyczne. Nawet to kino popularne było z pewnym sznytem artystycznym. Teraz kiedy mamy kino cyfrowe, 3D, kiedy film ucieka w jarmark wizualny, bo musi się sprzedać, to wiadomo, że te lepsze produkcje przesuwają się albo w stronę arthouse'u albo w stronę seriali. Musimy pamiętać o kontekście lat i kontekście samego medium. Seriale były, tylko istniały w innej formie. Pierwszym, sensownym serialem, który zaproponował coś w sensie artystycznym i komercyjnym było „Miasteczko Twin Peaks”. To były lata 80. i Dawid Lynch. Upłynęło trochę czasu zanim pojawiły się kolejne takie seriale. Bez szerszych kontekstów medialno-kulturowych nie możemy dzisiaj mówić o nowych serialach. Musimy je zawsze umieścić w kontekście.
Wynika z tego, że jako widzowie jesteśmy coraz bardziej wymagający?
Prof. Bogusław Skowronek: I tak i nie. Kiedy mówimy o tzw. telewizji jakościowej, to ona charakteryzuje się tym, że jest dla wymagających. Jeżeli czytamy w materiałach publicystycznych o tym, że telewizja manipuluje i wychowuje na najbardziej prostackich programach, to jest to po części prawda, ale odnosi się tylko do tej telewizji, kiedy ktoś ma dwa kanały i nie ma z czego wybrać. Telewizja jakościowa to jest moja wiedza o tym, co ja mam a mam dostęp do ogromnej liczby kanałów. Mam też dostęp do różnych możliwości technologicznych. Wtedy oglądam wybrane programy dokumentalne, odpowiedni sezon serialu. To jest telewizja dla tych, którzy wiedzą jak z niej skorzystać. Oczywiście jest grupa odbiorców, która woli tańce na lodzie i na tym poprzestają. Telewizja jakościowa, to jest telewizja seriali. Powtórzę słowa Agnieszki Holland, że seriale przejęły rolę XIX-wiecznej epiki literackiej. Jak dawniej Dickens, Prus budowali pełnokrwiste postacie na szerokim tle społecznym pokazane, tak teraz robią to seriale. Znajdźcie mi w kinie niearthouse'owym duży mocno finansowany film, który byłby taką epicka propozycją. To są albo dzieła arthouse'owe albo adaptacje robione przez europejskich twórców. Te nisze przejęły seriale.
Silnym nurtem są seriale historyczne i o ile 10 lat temu serial „Rzym” ekranów telewizyjnych nie zawojował, to teraz królują „Tudorowie”, „Rodzina Borgiów”.
Prof. Bogusław Skowronek: To są aspekty raz poznawcze, dwa wykonawcze. U „Borgiów” gra Jeremy Irons, W ”Grze o tron” mamy może mniej znanych aktorów, ale są to wschodzące gwiazdy. Niektóre seriale nigdy nie będą dorównywać tym najlepszym. Seriale historyczne zapoczątkował Steven Spielberg po sukcesie „Szeregowca Ryana”, kiedy zrobił „Kompanię braci” - serial historyczny ale o wojnie na Pacyfiku. Okazało się, że można to zrobić, ale trzeba mieć pełnokrwiste postaci, dobry scenariusz, duży budżet i wtedy okazuje się, że historia jest szalenie fascynująca. To nie jest nudne, czytankowe, ideologiczne, to się chce oglądać. Od tego momentu ruszyły seriale historyczne. Seriale o Cesarstwie Rzymskim to pokłosie „Gladiatora” Ridley'a Scotta. To powolutku się zmieni. Zwróćcie uwagę, że seriale penetrują także inne obszary, transgresyjne, seryjnych morderców. W kinie podobne zabiegi byłyby ryzykowne. „Girls” to gra z serialem „Seks w wielkim mieście”, gdzie podejmowane są tematy genderowo-socjologizujące. „Zaginione imperium” podejmuje grę z konwencją kina gangsterskiego. Twórcy produkcji mają ogromne możliwości. Te seriale powstają bo mają dobre zaplecze.
Jak ta popularność seriali zmieni kino?
Prof. Bogusław Skowronek: To jest trudne pytanie. To są odrębne nisze. Użyje metafory biologicznej: to są trochę niezależne już ekosystemy. Kino mądre będzie istniało, tylko ono będzie dobrze czuło się w arthouse'ie. To nie jest tak, że to są biedne filmy pokazywane na biednych festiwalach. To jest bardzo pokaźny dział kina, ale i specyficzny. Potem mamy blockbustery, które zawsze będą mniej więcej podobne no i wreszcie mamy trzeci podsystem ekologiczny dla seriali. Możemy realizować różne potrzeby. Jeżeli chcemy się dać ogłuszyć, oszołomić to założymy te okulary 3D i pójdziemy na kolejną część filmu Jamesa Camerona, bo lubimy to. A kiedy będziemy chcieli obejrzeć dobry film, to albo obejrzymy serial, albo wybierzemy kino arthouse'owe. Wbrew pozorom jedno drugiemu nie przeszkadza. To są odrębne nisze, które na siebie nachodzą. To jest też wielki biznes, w którym chodzi o koncentrację zysków. Seriale telewizyjne są produkowane w dużej kierze przez koncerny, które są właścicielami studiów filmowych. Nikt na siłę nie będzie próbował wtłaczać tego, co jest w telewizji jakościowej do kin, bo wtedy zablokuje sobie kanał treści.
Jako twórca pan też widzi takie rozejście się?
Marcin Koszałka: Ciekawostkę, którą ja mogę się podzielić w kwestii polskiej branży to pewna refleksja. Seriale zagraniczne jakościowo przypominają kino. W Polsce jest kompletnie inaczej, jest daleko od jakiegokolwiek kina, ale to całkowicie zaspakaja polskiego widza. Tu, żeby się państwo na mnie obrazili, ale patrząc na średnią odbioru, to niewiele potrzeba w Polsce, żeby się podobać. Takie kino, które my robimy będzie miało 20 tys. widzów. Jeżeli mój film zobaczy 100 tys. widzów, to będzie absolutny szok. Widz niestety woli prostszy serial a im prostszy, tym większa oglądalność. To jest kwestia edukacji i trochę rozmowy z widzem, żeby tych ludzi trochę nauczyć lepszego gustu. Ale to mówię tylko z mojego czysto zawodowego podwórka. Ja specjalnie nie robię seriali. Z perspektywy operatora wiem jak to wygląda, nie ma kompletnie czasu na dopracowanie scen, robi się ich potworną liczbę dziennie, nie ma czasu na kombinowanie. Robi się to najbardziej prymitywnymi metodami języka filmowego, to znaczy kontrplan, szeroko, blisko, nie ma mowy o żadnej wyrafinowanej inscenizacji, nie ma mowy o jakichś innych ustawieniach kamery, o czymś co wymyka się najbardziej prymitywnemu rzemiosłu filmowca. Po prostu nie ma na to czasu. Wydaje mi się, że moi koledzy, którzy brali i biorą w tym udział robią potem gigantyczne restarty, na przykład rok odpoczynku na Mazurach, żeby się przestawić na kino. Operują już schematami z Mc Donalda. Potem bardzo trudno jest tym ludziom przestawić się na opowiadanie w dłuższych ujęciach, planach, kombinacjach układów inscenizacyjnych. Ja też jako operator uciekałem od tego, bo bałem się, że po takiej sesji nie będę się w stanie pozbierać i wprowadzę ten prymitywny system opowiadania do kina.
Może doczeka się pan takiej propozycji, może producenci seriali w Polsce wyciągną wnioski.
Prof. Bogusław Skowronek: Wszystko się zgadza w tym co powiedział pan Marcin. Pamiętajmy o naszym polskim rynku, który w kwestii seriali jest szalenie płytki. Trudno porównywać rynek amerykański, który na kulturze audiowizualnej bazuje od kilkudziesięciu lat a my tak naprawdę od '89 roku, to po pierwsze. Po drugie jest stworzony na przemyśle hollywoodzkim i na przemyśle kina gatunkowego, który jest tam tradycją. U nas nie jest tradycją. Telewizja jakościowa w Polsce również istnieje, ale zgadzam się, trzeba wychowywać widza. Poza tym polskie seriale służą temu, żeby utrwalić pewne stereotypy społeczne, konserwować kulturowe status quo. Polskie seriale, w przeciwieństwie do zachodnich, nie grają z tradycją w sensie przekraczania granic. Nie są ryzykowne w żaden sposób, ani artystycznie, ani tematycznie. U nas nigdy nie powstanie serial o seryjnym mordercy jak w „Dexterze”. U nas są „Rancza”, „Rodzinki”, „Klany” itp. Nie wyszydzam tego, bo rozumiem społeczną potrzebę utrwalenia pewnego kulturowego status quo, pewnych skryptów w których funkcjonuje społeczeństwo. Poza tym, żeby przełamać w schemacie jakiś sposób myślenia o kulturze, o sobie o świecie, muszę być otwarty intelektualnie, odważny. Bardzo wielu widzów traktowałoby takie serial jako atak na wartości, tradycję, rodzinę, które są ostoją i pomnikiem, na którym osadzona jest nasza polskość.
Marcin Koszałka: Jest światełko w tunelu. Mówię o serialu „Bodo”, który jest jak na razie najdroższym w historii polskiej telewizji serialem i porusza dość ekskluzywny temat. Bodo to była postać międzywojnia i wydaje mi się, że będzie to przekaz dość wyrafinowany. Idziemy z dużym opóźnieniem za Zachodem, ale jednak idziemy i myślę, że z czasem będzie coraz lepiej.
Prof. Bogusław Skowronek: To jest takie błędne statystyczno-frekwencyjne koło. Często mówi się tak, że Polacy nie oglądają filmów ambitnych, bo ich nie ma. Zaoferujmy te filmy i dajmy ich więcej i wtedy nagle się okaże, że są widzowie. Na festiwalach Era Nowe Horyzonty, w Zwierzyńcu sale są pełne. Ludzie naprawdę oglądają takie filmy. Są to młodzi ludzie, studenci, ale od nich się zaczyna. Polska jest krajem dość tradycyjnym, mocno konserwatywnym. Model „Klanu” połączonego z „Ranczem” to jest model kulturowy, który nas satysfakcjonuje, bo on nas uspokaja, buduje mitologię naszego bytu. Jestem zwolennikiem kina, które mniej uspokaja a bardziej rozsierdza, irytuje, prowokuje, chociaż Smarzowski też kręcił seriale.
Marcin Koszałka: Jako dokumentalista, chciałbym, żebyśmy nie rozmawiali tylko o serialach fabularnych. Był moment świetności Andrzeja Fidyka. Jemu udała się rzecz niebywała. Po pierwsze Andrzejowi udało się, że jego dokument był nadawany w prime time'ie. po „Wiadomościach”. Miał wtedy 5, 6 mln widzów. I każdy film, który pokazywał Fidyk miał 5, 6 mln widzów. On potem zrobił seriale dokumentalne. Byłem jednym ze współtwórców takiego serialu „Prawdziwe psy”, na podstawie którego Patryk Vega, który był w tym serialu dokumentalistą, zbierał materiały, potem zrobił „Pitbulla”. To był bardzo mocny serial. Niestety Andrzej Fidyk nie ma już tej siły oddziaływania, ale jest jakaś taka niesamowita nisza, poprzez którą udowodniono, że ludzie w Polsce potrzebują też niefikcji serialowej.
Prof. Bogusław Skowronek: Albo seriali, które są na tyle dobrze skonstruowane, że poprzez artystyczny wyraz zbliżają się do tzw. prawdy. Wtedy mamy świadomość, że choć obcujemy z kreacją, to ona dotyka czegoś, co jest ważne. Gdyby znaleźli się odważni decydenci telewizyjni, którzy założyliby, że telewizja publiczna nie ściga się z telewizjami komercyjnymi i oferuje coś w stylu Andrzeja Fidyka, czy Teatru Telewizji, nagle okaże się, że ludzie chcą oglądać teatr.
Marcin Koszałka: Teraz obserwujemy powrót do Teatru Telewizji. Właśnie zrobiłem z Michałem Wroną „Ich czworo” w Teatrze Telewizji, ale jest problem z filmem dokumentalnym i ambitnymi fabułami. Animacja kompletnie zginęła.
Prof. Bogusław Skowronek: Chodzi o to, żeby główny nurt zaryzykował. Choćby powrót do animacji, to by wystarczyło, żeby zachęcić widzów.
Teatr Telewizji wrócił, nowe władze telewizji obiecują, że będzie mnóstwo programów misyjnych, więc może spełni się to, o czym mówił pan profesor i operator Marcin Koszałka.