Marzenie z dzieciństwa, które wydawało się niemożliwe
Kiedy była dziewczynką, nie przyznawała się nikomu, że chce być aktorką. - "To było dla mnie coś nierealnego. Nie pochodziłam z rodziny, która miała jakikolwiek kontakt z teatrem czy kulturą. Rodzice nigdy nie zabrali mnie na spektakl. Wydawało mi się, że marzenie o scenie byłoby powodem do śmiechu" – mówi Beata Schimscheiner.
Mimo zniechęceń i sceptycyzmu ojca postanowiła spróbować. Najpierw dostała się do białostockiego wydziału lalkarskiego, ponieważ wydawał się "łatwiejszy i bardziej dostępny". Los, jak to często w teatrze bywa, napisał własny scenariusz. Przypadkowa rozmowa z koleżanką z akademika sprawiła, że potajemnie zdała do Krakowa na wydział dramatyczny.
Pojechałam, nie mówiąc nikomu. I udało się. Dzisiaj myślę, że ten Kraków po prostu był mi przeznaczony. Pamiętam, jak przyjechałam z mamą Krakowa, miałam może cztery lata. Stanęłyśmy na Rynku, spojrzałam na wieżę Mariacką i pomyślałam: chciałabym tu kiedyś mieszkać – wspomina Beata Schimscheiner.
Nie ciągnęło ją do ról "pięknych pań w eleganckich sukniach". Wręcz przeciwnie. Zawsze wolała grać "brzydule, pokraki, kobiety z bagażem emocji", ponieważ były ciekawsze. W takich postaciach można coś odkryć, coś przekazać widzowi. Teatr musi śmieszyć i wzruszać jednocześnie. Jej ulubione role to te, które balansują między komedią a dramatem. Uwielbia, gdy widz wychodzi z teatru z pytaniem, z czego to właściwie się śmiał?
(cała rozmowa do posłuchania)