Tadeusz Marek: Michael, co to znaczy „eksplorować piękno”? Użyłeś kiedyś takiego sformułowania, gdy zostałeś zapytany o twoje motywacje twórcze.

Michael Dudok de Wit: Piękno jest wielką ideą. To oczywiste, że kiedy coś rysujesz, chcesz żeby było to ładne i w tym sensie jest to dążenie do piękna. Jednak czasem dostrzegasz piękno także w brzydocie ukazanej w dziełach innych artystów, takich jak np. Goya. Doświadczenie piękna następuje według mnie wtedy, gdy rozpoznajesz w sobie uczucie, które wprawdzie trudno jest nazwać, jednak sprawia ono, że przekraczasz granice swojego dotychczasowego poznania i zaczynasz patrzeć i widzieć w nowy sposób.

Zdefiniowanie piękna jest trudne. Ale gdybyś miał się podzielić swoją własną definicją piękna, to jak ona by brzmiała?

Myślę, że musiałbym powrócić do pojęcia „uczucia”. Bardzo lubię ideę wyróżniania piękna pisanego wielką literą „P”. To takie rozumienie piękna, którego nie stosuje się rutynowo. To piękno, które porusza cię do głębi. Wielu twórczych ludzi zmierza swoją pracą do takiego właśnie Piękna, często tego tak nie nazywając.

Czy pamiętasz kiedy pierwszy raz w życiu doświadczyłeś takiego piękna przez wielkie „P”? Pamiętasz takie doświadczenie piękna, które sprawiło, że postanowiłeś oddać się „eksplorowaniu piękna” zawodowo?

Słabo pamiętam odkrywanie piękna w moim życiu… Ale coś mi się przypomina. Musiałem mieć wówczas jakieś osiem lat, to była szkoła podstawowa. Czytałem takie małe książeczki z krótkimi opowiadaniami – niderlandzkimi, brytyjskimi i amerykańskimi. Były one ilustrowane przez najlepszych duńskich ilustratorów. Pamiętam jak oglądałem te rysunki i ze wszystkimi rozmawiałem o tym, co na nich znajdowałem. To musiał być prawdopodobnie mój pierwszy kontakt z pięknem.

Byłem też szczęściarzem ponieważ moja mama, kiedy jeszcze żyła, była bardzo wrażliwa na sztukę. To ona, gdy miałem trzynaście, może czternaście lat, pokazała mi nie rzeźby a szkice Rodina. Były one narysowane bardzo prostą kreską. Pokazała mi także rzeźby Michała Anioła i nazywała je „pięknymi”. Wówczas nie rozumiałem za bardzo czym jest „piękno” ale skoro ona nazywała je pięknymi zapamiętałem sobie – okej – tak wygląda piękno. Wówczas chyba także obudziło się we mnie coś, co pozwoliło mi ostatecznie w przyszłości rozpoznawać co jest piękne.

Mówisz teraz o klasycznym kanonie piękna. Myślę jednak, że w życiu każdego artysty następuje ten moment, kiedy znajduje on swój własny język ekspresji artystycznej i za jego sprawą pisze swój własny rozdział w historii znaczeń piękna. Pamiętasz kiedy znalazłeś swoją „kreskę”?

Bardzo lubię twoje pytania. Nikt, nigdy mi takich nie zadawał. Kiedy byłem nastolatkiem nieustannie poszukiwałem swojej artystycznej tożsamości. To jest ten niewdzięczny czas, kiedy naśladujesz innych artystów a także pomniejsze komercyjne dziełka. Pamiętam, że istotnym okresem w trakcie tego procesu upodmiotowienia artystycznego był ostatni rok szkoły plastycznej. Trzeba było wtedy zrobić własny krótki film animowany. Większość rzeczy musiałem wykonać samodzielnie. Trzeba było samotnie siedzieć i pracować. Wymagało to dużego zaangażowania, bez względu na wszystko – trzeba było dłubać. Nie można było siadać do tego okazjonalnie. Ostatecznie zobaczyłem swój film, który wówczas powstał – utrzymany był w bardo prostym stylu. To chyba właśnie wtedy rozpoznałem swoja tożsamość w zakresie sztuk wizualnych. W związku z tym rozpoznałem też granice, których muszę się trzymać, żeby to, co tworzę osadzone było w ramach mojego osobistego konceptu piękna.

Było jeszcze jedno ważne doświadczenie. Mając dwadzieścia pięć, może sześć lat, zobaczyłem w Londynie wystawę zatytułowaną „Japonia” – poświęconą tradycyjnej sztuce i kulturze japońskiej. Tam odkryłem rysunki wykonane pędzlem i obrazy autorstwa japońskich buddyjskich mnichów i mistrzów zen z XIX, XVIII i XVII wieku. To był dla mnie szok ponieważ w tych rysunkach, bardzo prostych, czasem surowych, nagle odkryłem cel swojej artystycznej pracy. Oczywiście nie chodziło o to, by być jak japońscy artyści – to nie byłoby prawdziwe. Chodziło o to, że te rysunki były bardzo spontaniczne, wręcz surowe ale równocześnie manifestowały niesamowity warsztat i profesjonalizm ich autorów. Ta pozorna sprzeczność zadziałała.

Mówisz o prostocie… Co jeszcze według Ciebie musi się wydarzyć, żeby móc tworzyć dobre ilustracje?

Trzeba tutaj poruszyć dwie kwestie. Bo wiesz, także jako nastolatek, możesz stworzyć dobry rysunek, ale przez przypadek. To po prostu się wydarza a ty nie możesz już tego powtórzyć. Kiedy zmierzasz do dobrego rysunku u podstaw twojej pracy musi stać prostota oraz poczucie, że znasz swoje narzędzie i nie używasz go przypadkowo. Po drugie – i przepraszam – ale ponownie użyję kluczowego słowa: „uczucie”. Musisz czuć, że rysunek jest dobry. Czasem bywam na wystawach, żeby zobaczyć dzieła innych artystów. Niektórzy z nich nie są sobą w tym, co przedstawiają. Próbują coś udowadniać. Są jednak tacy, którzy są autentyczni i to się czuje. Gdyby ktoś mnie zapytał jak to się rozpoznaje – nie byłbym w stanie odpowiedzieć.

Mówiliśmy dużo o rysunku. A co wydarza się w artystycznym życiu ilustratora, kiedy uczy się jak swoje rysunki wprawiać w ruch – czyli robić to, co leży u podstaw animacji.

Na samym początku przygody z animacją, jesteś jako rysownik zafascynowany, że Twój rysunek się porusza. Potem uczysz się tego, jaki ruch jest poprawny a jaki nie. Podstawy zdobywa się bardzo szybko, ale potem uświadamiasz sobie, że samo wprawianie rysunków w ruch nie jest wystarczające. Widziałem wiele filmów, w których wykorzystano technikę animacji i nic więcej. I okej, to było czytelne, mówiło, co ma powiedzieć. Ale nie było to uwodzące. I to jest taki moment, w którym musisz sobie uświadomić, co ruchowi dodaje czaru. Poszukujesz elegancji. W tym sensie, sztuka animacji bardzo bliska jest sztuce tańca. Tancerz – owszem – może się poruszać. Ale ty jako widz nie chcesz gościa, który po prostu się rusza. Ten ruch musi być przecież wyjątkowo atrakcyjny i świadomy, że mógł się spodobać. I dokładnie to samo musimy odkryć my – jako animatorzy.

No tak, a do tego musielibyśmy dołożyć jeszcze muzykę. W twoich animacjach muzyka urzeka mnie niemal tak samo jak słowo. Opowiedz o niej trochę.

Myślę, że zostałem animatorem, ponieważ bardzo mocno siedziałem w komiksach w latach siedemdziesiątych. To był czas komiksowej eksplozji. Zaczęły powstawać komiksy dla dorosłych, poruszające tematy: polityki, seksualności, narkotyków, duchowości czy psychologii. Wtedy właśnie trafiłem na festiwal filmów animowanych i zobaczyłem wiele świetnych produkcji. To także wtedy uświadomiłem sobie, że film animowany to dzieło na które składa się nie tylko piękno obrazu ale także piękno muzyki. Obraz i muzyka współpracują ze sobą. A że jestem muzycznym wariatem – mam tysiące płyt, sam także czasem muzykuję – to wiedziałem, że to jest moje marzenie. Tworzyć nie tylko piękny obraz, ale także łączyć go z równie piękną muzyką. I w moich filmach krótkometrażowych muzyka jest muzą, która inspiruje mnie i mój filmowy język do pracy nad obrazem. Przed rozpoczęciem pracy nad animacją muszę wcześniej wsłuchać się w ścieżkę dźwiękową.

Jesteś laureatem Oscara, jakie znaczenie ma dla ciebie nagroda Smoka Smoków?

Och, to są dwie zupełnie inne sprawy. Wiesz, Kalifornia to jedno a Polska, to drugie (śmiech). Tak… Oscary są oczywiście bardzo prestiżową imprezą i bardzo znaną ale nie biorą w niej udziału wszystkie świetne filmy animowane, które danego roku powstały. Pod uwagę są brane tylko te tytuły, które Akademia otrzymała. Nie wszystkie są dopuszczone do konkursu oscarowego z powodu obowiązującej tam procedury. Nie wszyscy twórcy ją znają. Nie wszyscy też chcą w niej uczestniczyć. Tu w Krakowie zostałem zaproszony do przyjęcia nagrody, a zatem ktoś musiał przyjrzeć się mojej pracy i uznać, że zasługuje ona na nagrodę. To zupełnie inny punkt wyjścia.

Czy nagrody są w ogóle dla ciebie ważne? Czy zdobywanie nagród było kiedykolwiek twoim marzeniem?

Na początku czułem, że muszę się wiele nauczyć i nie chciałem by ktokolwiek zwracał uwagę na moją pracę. Chciałem po prostu tworzyć, robić reklamy i pracować przy projektach innych ludzi. Potem zacząłem pisać własne filmy i zasadniczo wyrażać to wszystko, co znajduje się w moim wnętrzu. To było nowe. I oczywiście, że chciałem stać się rozpoznawalny. Chciałem, żeby ludzie oglądali moje filmy i mówili, że im się podobają. A nagroda na swój sposób jest właśnie tym. Pierwsza nagroda, którą otrzymałem za „Mnicha i rybę” w 1996 roku sprawiła, że poczułem się naprawdę świetnie. Ale bardzo szybko uświadomiłem sobie – pomimo tego, iż zawsze jestem bardzo wdzięczny, gdy otrzymuję nagrody – że świadomość, że mój film podoba się publiczności jest wystarczająca. Smok Smoków, to jednak nie jest nagroda za jeden film, to uhonorowanie całości mojej twórczości. To różnica. To coś dużego.

Jesteś teraz mistrzem…

Jestem mistrzem w tym sensie, że widziałem kto otrzymał Smoka Smoków przede mną. Każdy z laureatów i każda z laureatek byli świetni w tym, co robią.

Michael, spróbujmy przeprowadzić na koniec pewien eksperyment. Wyobraźmy sobie, że usiadł teraz z nami ten mały chłopiec, który oglądał rzeźby Michała Anioła a potem poszukiwał swojej artystycznej tożsamości. Co powiedziałbyś mu dziś, jako 69-letni Michael…

Tak… interesujące pytanie. Prawdopodobnie nie powiedziałbym mu niczego ponieważ błędy, które popełniłem i trudny czas, którego doświadczyłem – było tego trochę – w perspektywie całego życia były bardzo ważne. To wszystko mnie ukształtowało. Gdyby wszystko szło gładko, nigdy nie zrobiłbym tych filmów, które zrobiłem. Może zrobiłbym inne, może nawet byłby dobre… Jako stary człowiek zachęciłbym go do tego, żeby nie przestawał.

Uśmiechnąłbyś się do niego?

Tak, tak…

Pewnie miałbym w głowie wiele praktycznych rad: „nie marnuj czasu, podążaj w stronę swoich pasji” itd. Niemniej wszystkie te rzeczy, których doświadczyłem poza swoim życiem zawodowym były niezwykle ważne. Okres samotności, podróże, kilkukrotnie złamane serce. To wszystko było bardzo ważne, więc nie dawałbym żadnych rad.

Jeśli inni ludzie zapytaliby mnie o radę – zdarza mi się uczyć – powiedziałbym im o tym, co sam zawsze robiłem i robię wciąż. Od czasu do czasu zadaj samemu sobie najgłębsze pytanie jakie można sobie zadać, czyli: „Czego tak naprawdę teraz chcę?”, „Co w życiu jest dla mnie ważne?”. To pytanie, które zadajesz sam sobie i sam na nie odpowiadasz, nie musisz udawać. Jeśli zaś nie możesz w danej chwili znaleźć odpowiedzi, samo postawieni pytania zacznie w tobie pracować. Nie należy robić tego zbyt często i z błahych powodów. Czasem mówię studentom, by zachowali to pytanie w sobie, bo można czasem spędzić rok na zmierzaniu w jakimś kierunku, który okazuje się ostatecznie niewłaściwy, ponieważ jest coś czego chce się bardziej. Wtedy warto spojrzeć w przeszłość i zastanowić się nad tym, co to tak naprawdę jest.

Może więc zakończymy tą radą i tym uśmiechem do tego małego chłopca?

Tak będzie pięknie! Dziękuję!