9.06.1978 w Cambridge urodził się Matthew James Bellamy. Dzięki temu, że jego tata George, był gitarzystą rytmicznym w popularnej w latach 60. ubiegłego wieku grupy The Tornados, to można stwierdzić, że mały Matthew miłość do rock’n’rolla wyssał z piersi ojca. Pierwszym zauważalnym efektem owego ssania był występ 12-letniego Bellamiego juniora na szkolnym konkursie talentów, podczas którego, ponoć brawurowo, wykonał boogie-woogie na pianinie. Nie ma co się dziwować, że po takiej demonstracji talentu, chłopiec zaczął udzielać się w najróżniejszych projektach w zaszczycanym przez siebie Teingnmouth Community College. Jednym z nich był zespół Gothic Plague, którego dowódcą był o rok od niego starszy (ur. 7.12.1977) perkusista Dominic Howard. W owej grupie Matthew spełniał rolę gitarzysty i wokalisty. Po jakimś czasie Gothic Plague się rozpadło, co w praktyce oznaczało, że nastolatkowie zaczęli się rozglądać za kimś, kto mógłby spełniać rolę basisty. Na szczęście (jak czas pokazał) nikogo chętnego nie znaleźli, co sprawiło, że owo stanowisko zaproponowali... perkusiście z zespołu Fixed Penalty – Christopherowi Wolstenholme (ur. 2.12.1978). Ten ostatni widać miał intuicję, która kazała mu na poważnie potraktować ową ofertę, bo odstawił bębny do piwnicy czy garażu (niepotrzebne skreślić) i zaczął się uczyć rockowego basowania. Gdy już opanował potrzebne minimum umiejętności trio przyjęło nazwę Rocket Baby Dolls i zaczęło pracować nad własnym materiałem oraz renomą. Jednym ze sposobów na jej zdobycie, było zgłoszenie się w 1994 r. do lokalnego konkursu dla młodych zdolnych. Efekty: zwycięstwo; zmiana podejścia do tego co robią (pierwszy raz pomyśleli o sobie, jako o zespole z przyszłością); przechrzczenie się na Muse i wreszcie wyjazd do Londynu.

Następne cztery lata to uporczywa walka o przetrwanie (przecież trzeba było z czegoś żyć), próby i szukanie „szansy”. Ta, (co oczywiste, zważywszy na dzisiejszą pozycję Muse, w końcu się pojawiła) i... nazywała Dennis Smith. Ów pan Kowalski był właścicielem niezwykłego, bo mieszczącego się w dawnym młynie wodnym, studia nagraniowego w Kornwalii. I to dzięki nim (Smithowi oraz jego studiu) trio nagrało najpierw EP-kę „Muse”, a potem drugą - „Muscle Museum”. Ta druga została zauważona i pochwalona przez krytykę, co z kolei na tyle ośmieliło zainteresowanych, że zabrali się do pracy nad całym albumem. Aby go wydać Dennis powołał dożycia firmę Taste Media, która wydała później (na rynku brytyjskim i australijskim) trzy pierwsze albumy Muzy, natomiast w Ameryce zajął się nimi Maverick Rec. Wszystko to sprowadziło się do nagrania w kwietniu i maju 1999 r. longplaya, który do sklepów trafił 4 października pod tytułem „Showbiz”.

Czas na Muzowania. „Showbiz” zaczyna intrygujący fortepian wprowadzający w temat „Sunburn”. Najpierw jest całkiem zwyczajnie, ale po minucie nagle robi się potężnie, a wokalista idzie na całość. Oj – jego wysoki głos, momentami ma w sobie coś z doskonałości i uniwersalności kojarzącej się ze śpiewem Freddie’go M. W cztery minuty później hipnotyczny pochód basu i monotonny stuk bębnów wciągają w coś niezwykle niezwykłego. Akordziki gitary, porządek i nagle znowu bombardowanie. Ten rockowy potwór zwie się „Muscle Museum”. I co ważne, nie wiadomo jakim sposobem na gitarze gra w nim Jimi H. Rewelacja na skale Światową. Trójką jest „Fillip”. Jest ostro, a potem rock’n’rollowo i w zasadzie Queenowsko. Świetne! Po tej sporej dawce dużego hałasu po coś, dostajemy się pod wpływ tematu „Falling Down”. Tu muzyka dla odmiany wije się leniwie, a śpiew jest cieniutki (wysokutki) i piękniutki! Gdy startuje piątka („Cave”), zaczyna się riffowe i świetne kompozycyjnie granie hard rocka. To prawie 5 minut czadowania z fortepianowym finałem z innej bajki (progresja)! Szóstką jest tytułowy dla „Showbiz” utwór „Showbiz”. Bębny bębnią jak indiańskiej imprezie, a potem robi psychodelicznie (odlotowo). Matthew na gitarze fuzzuje jak goście z epoki Dzieci Kwiatów. Siódemka („Unintended”), jak to siódemka, uszczęśliwia. Bo jest lirycznie, poetycko i ulotnie. Potem jeszcze mamy: 8, 9, 10, 11 i 12, czyli: obłędne i rewelacyjne tango „Uno”; rytmiczny i pozytywnie zagitarowany „Sober”; spokojne, a nawet słodkie (z początku) „Escape”, które potem brzmi równie ciężko jak łomoty Led Zeppelin; nie uporządkowane (strasznie zmienne w dynamice) „Overdue” i wreszcie zamykające całość, mające podejrzanie długi i dwuelementowy tytuł „Hate This & I’ll Love You”. Najpierw jest wzniośle, a potem podniośle. Tak czy siak wspaniale.

Krążek który na Wyspach Brytyjskich doszedł zaledwie do 29-miejsca listy bestsellerów, w dziesięć lat później, w plebiscycie korzystających z internetowego portalu MSN, znalazł się w dwudziestce najlepszych płyt wszechczasów!

 

 

 

Jerzy Skarżyński