Zapis rozmowy Justyny Nowickiej z dyrektorem Narodowego Starego Teatru, Waldemarem Raźniakiem.


7 października objął Pan stanowisko NST. Jaka jest geneza tej decyzji?

- Kiedy rozmawiam z moimi krakowskimi przyjaciółmi, często słyszę takie zdanie – kto by nie chciał zostać dyrektorem Narodowego Starego Teatru. W momencie, gdy pojawiła się taka możliwość, nie miałem wątpliwości. Mam za sobą intensywny, krakowski czas. To istotny, formacyjny czas studiów. Spotkałem się wtedy z wieloma bardzo ważnymi postaciami Krakowa: z profesorem Jerzym Stuhrem, z profesor Anną Polony, profesorem Jerzym Trelą, profesorem Jackiem Popielem, który obecnie jest rektorem UJ. W trakcie moich studiów na UJ miałem do czynienia też z profesorem Janem Widackim, Kazimierzem Sową, panią profesor Grażyną Prawelską-Skrzypek. Te postaci mnie ukształtowały na wczesnym etapie. W związku z tym moje krakowskie wspomnienia są bardzo dobre.

 

Jednak, by zostać dyrektorem teatru, dobrze byłoby mieć jakieś doświadczenie na tym stanowisku.

- Mam doświadczenie. Abstrahując od wykształcenia aktorskiego, jestem też wykształconym reżyserem i również wykształconym w Krakowie na UJ menadżerem kultury. Pełniłem też różne funkcje kierownicze jako pedagog. Byłem prodziekanem, dziekanem, prorektorem Akademii Teatralnej w Warszawie. Jednym z obowiązków dziekańskich był obowiązek opieki nad samodzielną jednostką badawczą wydziału aktorskiego Akademii Teatralnej – Teatrem Collegium Nobilium. Do moich obowiązków jako dziekana wydziału aktorskiego należało zarządzanie zespołem technicznym teatru, repertuarem i tym quasi – zespołem aktorskim, którym jest IV rok studiów aktorskich. Wstępny trening zarządzania teatrem przeszedłem w szkole. Pisząc pracę magisterską na UJ z zarządzania projektami w teatrze na przykładzie National Theatre w Londynie, Teatru Muzycznego Roma w Warszawie i Teatru Muzycznego w Gdyni, odbyłem praktyki zarządzania w National Theatre w Londynie. To było gruntowne seminarium. Jestem zaznajomiony z różnymi metodami zarządzania takimi instytucjami, nawet większymi niż Narodowy Stary Teatr.
 

Przejmuje Pan dyrekcję Starego Teatru w szczególnym momencie. Nie było konkursu, jest nominacja.

- W przestrzeni narodowych instytucji kultury nie istnieje obowiązek organizowania konkursu. To wola Ministra. Dlaczego tym razem zdecydował się na taką rolę, a w przypadku Marka Mikosa było inaczej? To są pytania do Pana Ministra. Gdy rozważałem objęcie funkcji, postawiłem warunek, że musi się to odbyć przy akceptacji zespołu aktorskiego. Procedura mojej nominacji odbyła się tak, że gdy pojawiłem się jako kandydat, zanim nominacja została oficjalnie ogłoszona i zanim przyjąłem propozycję Ministra, doszło do mojego spotkania z zespołem teatru. Zaprezentowałem mój program. Z tego, co wiem, odbyło się potem demokratyczne głosowanie, w wyniku którego otrzymałem poparcie.
 

Co Pan powiedział aktorom Starego?

W kilku prostych słowach powiedziałem, co jest treścią programu i się przedstawiłem. W zespole jest parę osób blisko związanych z krakowską AST, nie byłem absolutnie kimś nieznanym zespołowi aktorskiemu. Ale też część zespołu mnie nie znała. Cieszę się, że to spotkanie zakończyło się pomyślnie. Ja odbieram stanowisko zespołu artystycznego jako kredyt zaufania.
 

Siła zespołu Starego Teatru to legenda. Mówi się o sile, która jest w stanie doprowadzić do zwolnienia nielubianego dyrektora. Ma Pan tego świadomość?

- Fascynuje mnie to. Debiutowałem przedstawieniem "Wassa Żeleznowa" Gorkiego z panią Krystyną Jandą i moim byłym profesorem Jerzym Trelą w głównych rolach. Sądzę, że pani Krystyna, gdy spotkaliśmy się w Akademii Teatralnej, musiała zobaczyć we mnie jakiś potencjał. To była wielka przygoda. Na zakończenie, największym wyróżnieniem było to, że na bankiecie po premierze podeszła do mnie i powiedziała „dobrze mi było z tobą”.
 

Tak pan widzi przyszłość w Starym Teatrze?

- Nie byłoby to złe dla mnie, dla zespołu i dla pracowników. Do tego zmierzam. Jeśli mamy do czynienia z postaciami charyzmatycznymi, a takie były i są dalej w Starym Teatrze, odbieram spotkanie z nimi jako wielką przygodę. Cieszę się na nią.
 

Ma pan wolę kontynuowania programu Rady Artystycznej na najbliższy sezon?

- Tak, zamierzam tak zrobić.


Co chciałby Pan zmienić w teatrze?

- W pierwszym rzędzie to są sprawy ludzkie. W wyniku różnych perturbacji, które były poprzednio, zespół jest poraniony i ciężko doświadczony. Moim zadaniem jest umożliwienie ludziom bezpiecznej, dobrej i miłej pracy. To normalizacja sytuacji wewnątrz. Kolejnym krokiem będzie planowanie repertuaru na kolejne sezony. Na to mam czas do marca. Cieszę się, że mam ten czas. Nie jest poważną osobą dyrektor, który wymyśla repertuar w tydzień lub miesiąc. Nie wzbudziłbym zaufania, gdybym przyszedł z gotową listą reżyserów. Teraz jest czas na rozmowy, negocjacje, zachęcanie potencjalnych partnerów. To normalny proces budowania repertuaru.


Rozumiem, że pytanie o nazwiska jest przedwczesne?

- Tak. Jestem po kilku dniach urzędowania. Nie zdążyłem się osobiście z nikim spotkać. To telefony, maile. Z mojego programu można wywnioskować, że mam wizję umiędzynarodowienia działalności teatru. To nazwiska i osoby, które poznałem osobiście lub nie, na różnych światowych festiwalach. Nad ich potencjalną obecnością w Starym Teatrze już pracuję.


A kogo z polskich reżyserów brakuje Panu w Starym Teatrze? Kogo Pan ceni?

- Jeśli mówimy o polskich twórcach, bardzo cenię teatr Anny Augustynowicz, która oczywiście kiedyś tu pracowała. Szalenie cenię też Piotra Cieplaka, też kiedyś tu reżyserował. Z młodszych twórców cenię: Kubę Kowalskiego, czy moją koleżankę z roku Katarzynę Kalwat. Cenię też Maję Kleczewską. Nie prowadziłem jednak z nimi żadnych rozmów. Nie wiem, czy ktokolwiek będzie zainteresowany. Mówię o tym, co lubię.


Jakie spektakle oglądał Pan ostatnio w Starym Teatrze?

- W ostatnim roku wiele czasu spędziłem w USA. Pracowałem w Bostonie. Nie mogę powiedzieć, że jestem na bieżąco z tym, co jest w polskim teatrze najświeższe. Przed tym moim czasem amerykańskim byłem między innymi w komisji Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa” i jeździłem po teatrach. Zobaczyłem kilkadziesiąt przedstawień. Dobrze wspominam „Wesele” Jana Klaty. Wcześniej olbrzymie wrażenie (w czasie prezentacji warszawskiej) zrobiła na mnie „Trylogia” tego samego reżysera.
 

To znaczy, że Klata może się spodziewać propozycji od Pana?

- Postanowiłem, że jak przyjadę do Krakowa, będę rozmawiał z każdym i nie będę miał tajemnic. Dlatego jestem otwarty na rozmowę z Janem Klatą. Widziałem też „Pawia królowej” Pawła Świątka. Zakochałem się w tym przedstawieniu. Zainteresowali mnie „Szewcy” Justyny Sobczyk. To są rzeczy, które widziałem. Oczywiście „Rodzeństwo” Krystiana Lupy i jego wcześniejsze przedstawienia, oglądałem wiele razy, kiedy studiowałem w Krakowie.


Zatrzymajmy się przy Lupie. Pięknie Pan pisze o jego teatrze w swoim programie. Dzwonił Pan do Lupy i pytał, czy wróci?

- Myślę, że jest jeszcze za wcześnie, żeby rozmawiać na takie tematy. Ja jestem otwarty na obecność Krystiana Lupy w Narodowym Starym Teatrze.


To mało. Krystiana Lupę trzeba przekonać, żeby wrócił.

- Rozumiem. Zobaczymy. W przypadku tego typu twórców nie jest to łatwe. Nie mówię personalnie o Panu Krystianie. To się łączy ze wszystkimi wielkimi reżyserami. Z każdą osobą trzeba rozmawiać odpowiednio wcześniej, zbudować zaufanie, stworzyć atmosferę, zagwarantować odpowiednie warunki do pracy. Proszę dać mi czas.


Waldemar Raźniak będzie reżyserował w Starym Teatrze?

- Powiedziałem kolegom aktorom, że nie jest to moim głównym celem. Będę to podtrzymywał. Nie powinno się aktora zmuszać do pracy z kimkolwiek. Są takie sytuacje, że aktor sam się decyduje na współpracę z reżyserem, choć ma przeczucie, że nie będzie to łatwe zadanie. Można aktora przekonywać. Jednak nakazać? Wiem z mojej praktyki aktorskiej i reżyserskiej, że takie sytuacje kończą się niepowodzeniem. Dlatego wyreżyseruję coś w Starym tylko wtedy, gdy koledzy i koleżanki wyjdą z taką inicjatywą.


Jak Pan sądzi, dlaczego Minister Kultury właśnie Panu zaproponował to stanowisko?

- Sam się zastanawiałem nad tym. Ta propozycja mnie zaskoczyła. Myślę, że to nie mógł być nikt z Krakowa ani z Warszawy. Może to zabrzmi sentymentalnie, ale myślę sobie, że była to Marta Stebnicka.


Czyli jeszcze przed swoją śmiercią zdążyła "zaprogramować" nowego dyrektora Starego Teatru?

- Mówimy teraz o obszarze krakowskich aniołów. Mogę powiedzieć tyle, że widziałem się z Panią Martą dwa razy, niedługo przed jej śmiercią. Rozmawialiśmy długo. Tyle powiem.