O groźnym pięknie gór, uzależnieniu od wspinaczki i o tym, co dzieje się z naszym organizmem na wysokości i nie tylko! O tym rozmawiamy w programie "Przed hejnałem" z prof. Zdzisławem Rynem - psychiatrą, przewodnikiem i ratownikiem górskim, założycielem i pierwszym prezesem Polskiego Towarzystwa Medycyny i Ratownictwa Górskiego, ambasadorem Polski w Chile, Boliwii i Argentynie.
Książka „Góry. Medycyna. Antropologia”, która jest pretekstem dzisiejszego spotkania to dzieło, które pisał pan 50 lat.
Mimo tak ogromnego rozwoju wiedzy o relacji człowieka z górami, nie udało się radykalnie zmniejszyć wypadków śmiertelnych i ofiar w wysokich górach, a szacuje się przecież, że co najmniej kilkanaście tysięcy himalaistów i alpinistów przypłaciło swoją pasję spotkania z górami - śmiercią.
Popatrzmy na nasze podwórko - 14 śmiertelnych wypadków w Tatrach w ciągu zaledwie tygodnia. Lekceważymy Tatry?
Okazuje się, że można zginąć na Gubałówce. Należy zachować wszelkie środki ostrożności, bo góry są żywiołem nieprzewidywalnym. Wystarczy nieraz potknięcie, drobny uraz głowy, który może skończyć się śmiertelnie. Sądzę, że ta seria wypadków śmiertelnych w Tatrach była po części spowodowana tym, że Tatry były bez śniegu, który leżał dopiero na wysokim pułapie. Jeżeli nie ma śniegu, to mamy poczucie bezpieczeństwa. To śnieg wywołuje respekt, że to nie są jednak letnie warunki, tylko zimowe, ze wszystkimi niebezpieczeństwami. Jeżeli góry było obnażone ze śniegu, nie doceniono tego, że były pokryte cienką warstwą lodu. W aurze świątecznej zabawy doszło do uśpienia instynktu samozachowawczego. Myślę także, że władze Tatrzańskiego Parku Narodowego reagują zbyt łagodnie, zamiast zamknąć ścieżki w wyższe partie gór.
Być może ma tu znaczenie także nasz styl życia narzucany przez korporacje - realizacja wyznaczonych celów. Jeżeli pojechałem do Zakopanego i założyłem chodzenie po górach, to ten cel trzeba osiągnąć.
To samo dotyczy wypraw w wysokie góry, kiedy sponsor oczekuje sukcesu. Cała komercjalizacja himalaizmu, która jest wizytówką naszych czasów, wyścigi, konkurencja.
Ekipy telewizyjne towarzyszą wyprawom.
Zatraciło się pewną intymność. Do tej pory to było zmaganie człowieka z górami, teraz zaczyna dominować zewnętrzny czynnik konkurencji, pieniędzy. Wyprawy kosztują wielkie pieniądze, ale też jest wielki zysk, jeśli one się powiodą. To także przyczynia się do zwiększenia ilości wypadków. Alpiniści doskonale wiedzą, że to jest sport śmiertelny, że można w górach zginąć, bo wielu ginie, ale też mają przekonanie, że ich to nie dotyczy.
Pisze pan, że u alpinistów pragnienie przeżycia ekstazy wysokogórskiej jest silniejsze od instynktu życia. Wiedzą, że wyprawa może zakończyć się śmiercią, a jednak idą! „Ten flirt ze śmiercią jest jednocześnie doświadczeniem najwyższej witalności: zbliżenia do krawędzi śmierci, tam gdzie życie jest najbardziej intensywne”. Ale pan także jest dotknięty tym uzależnieniem.
Zajmuje się medycyną wysokogórską i przy tym wykorzystuje także moje własne doświadczenia np. wtedy, gdy zajmowałem się zaburzeniami snu na dużych wysokościach. Tak było, gdy zajmowałem się analizą treści marzeń sennych. Zasada jest taka, że im wyżej, tym zaburzenia snu są większe. Powyżej 7000 metrów sen przerywa się po kilku, kilkunastu minutach. Najczęściej treścią marzeń sennych były wypadki, katastrofy, upadki z dużych wysokości, spadanie w lawinie. Drugi nurt to cała psychopatologia życia seksualnego. Oba te tematy można traktować jako obronne w sytuacji zagrożenia życia. Wyprawy w góry to są sytuacje uzależnienia od ekstremalnych sytuacji, bólu, cierpienia, zagrożenia życia. Sami alpiniści mówią o sobie jako o masochistach - bo jak można zrozumieć, że za własne wielkie pieniądze można narażać się na niebezpieczeństwa, odmrożenia, wychłodzenia.
Mózg ciągle niedotleniony.
Okazuje się, że na dużej wysokości największy wysiłek ponosi mózg, a nie mięśnie. Mam satysfakcję, że nowoczesne badania potwierdzają to, co ja bez użycia takiego sprzętu mogłem obserwować przez lata, że około 1/4 himalaistów jeśli ulegnie ostrej chorobie górskiej na wysokości powyżej 7000 metrów, to doznaje trwałego uszkodzenia mózgu.
Mówimy dzisiaj o ludziach, którzy się wspinają w górach, ale pan badał także ludzi, którzy pracują na wysokości.
Połowa objętości tej książki jest poświęcona tubylcom wysokości. Przystosowanie człowieka do wyżyny tybetańskiej trwa około 50 tysięcy lat, natomiast do życia w Andach - 35 tysięcy lat. Tubylcy Himalajów mają przystosowanie na poziomie genetycznym. Jak zjeżdżają na dół, to wywołuje to rozmaite komplikacje zdrowotne. Dla nas, mieszkańców nizin, wejście na poziom powyżej 5 tysięcy metrów, wiąże się np. z powstaniem bezpłodności. Wynika to z tego, że plemniki tracą swoją witalność.
Chciałam zapytać o pana wypadki w górach.
Kilkakrotnie znalazłem się w sytuacji zagrożenia życia. Spadałem kiedyś z lawiną około 10 metrów. Miałem poczucie, że to wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, że obserwuję pozycję swojego ciała, swoja walkę o to, by nie lecieć głową w dół. Ciekawe było to, że ból odczułem dopiero po 15 minutach. Napięcie emocjonalne zlikwidowało ten ból.