Pani doktor, nowy rok szkolny już trwa. Na tym etapie coraz częściej zwracamy uwagę na dzieci i ich problemy, z którymi mierzą się również nauczyciele, rodzice i dyrektorzy szkół. Coraz więcej uczniów przynosi do szkoły zaświadczenia z poradni psychologiczno-pedagogicznych – dotyczące dysleksji, dysortografii, dysgrafii czy dyskalkulii. Czy to zjawisko jest wymysłem naszych czasów?
- Zdecydowanie nie. To raczej przejaw rosnącej świadomości rodziców i nauczycieli, że każde dziecko ma prawo do odpowiednich warunków nauki. Nie mówimy tu o „zaburzeniach”, ale o dostosowaniach dydaktycznych, które pomagają wyrównać szanse edukacyjne. Dzięki temu dzieci, którym trudniej przychodzi zdobywanie wiedzy, mogą uczyć się na równi z rówieśnikami. Zmieniła się przede wszystkim nasza wrażliwość. Dziś coraz lepiej rozumiemy neuroróżnorodność i to, że każdy umysł działa inaczej. Oczywiście trzeba przy tym uważać – gdybyśmy chcieli indywidualizować nauczanie pod kątem każdej predyspozycji, system szkolny stałby się niewydolny. Dlatego ważne jest zachowanie równowagi.
Czyli to nie jest moda, tylko rosnąca świadomość?
- Dokładnie tak. Kiedyś próbowano dopasować dzieci do normy – np. leworęcznych zmuszano do pisania prawą ręką. Dziś staramy się zauważać różnice i wspierać uczniów, zamiast je tłumić. Sama jestem leworęczna. Mnie już nie przestawiano, ale starszego brata tak. Skutkowało to późniejszymi problemami poznawczymi. Warto też podkreślać, że neuroróżnorodność niesie zalety. W internecie krąży nagranie chłopca w spektrum autyzmu, który w kilkadziesiąt sekund uporządkował stos płyt w sklepie. Jego umysł potrzebował porządku i miał w tym zakresie „supermoc”. Gdybyśmy potrafili mądrze wykorzystywać takie zdolności, społeczeństwo mogłoby działać sprawniej.
Jak szkoła radzi sobie z tym wyzwaniem?
- Różnie. W wielu placówkach brakuje nauczycieli wspomagających. Tam, gdzie są, uczniowie mogą liczyć na dostosowania i szacunek. Ale są też szkoły, gdzie przy 30-osobowych klasach spełnienie indywidualnych potrzeb jest niemal niemożliwe. Wtedy rodzice stają przed dylematem: zostawić dziecko czy przenieść je do innej szkoły.
Jak liczna jest grupa uczniów z takimi trudnościami?
- Dane są szacunkowe. Dysleksja dotyczy 10–15% uczniów, dyskalkulia 3–10%, dysgrafia kilku procent. Mówimy jednak tylko o oficjalnych diagnozach. Część rodziców pracuje z dziećmi samodzielnie, część nie zdaje sobie sprawy z problemu, inni – przeciwnie – poszukują diagnozy, by ułatwić dziecku edukację. Zdarza się, że w klasie większość uczniów ma jakieś zaświadczenie, co wywołuje presję na pozostałych.
A czy dzieci nie traktują tych zaświadczeń jako „karty przetargowej”?
- Bywa i tak. Niektórym uczniom łatwiej usprawiedliwić brak wysiłku, skoro mają zaświadczenie. Mogą stwierdzić: „nie muszę uczyć się ortografii, bo błędy nie będą liczone”. To niebezpieczne, bo szkoła powinna uczyć także przełamywania barier i pracy nad tym, co trudne.
Jak więc podsumować to zjawisko?
- Jesteśmy w okresie wzrostu świadomości na temat neuroróżnorodności. Jest to temat modny, ale dzięki temu mamy większy dostęp do wiedzy i narzędzi wspierających dzieci. Najważniejsze jednak, by nie sprowadzać wszystkiego do zdobycia orzeczenia. Kluczowe jest codzienne, mądre towarzyszenie dziecku w nauce. Moda przeminie, a wiedza i doświadczenie pozostaną.