W Warszawie posiadacz Karty Warszawiaka płaci 98 zł miesięcznie. Krakowianin będzie płacił 109. Tam za 75 minut w pierwszej strefie jest 4,40 zł. U nas za godzinę będzie 8 zł. Warszawy z Krakowem nie należy porównywać - mówił dziś rano na antenie Radia Kraków prezydent Aleksander Miszalski w kontekście cen biletów. Ma rację, panie doktorze?
Oczywiście ciężko jest porównywać dwa miasta - a tak naprawdę dwa wielkie organizmy miejskie - między sobą. Warszawa to w praktyce aglomeracja: samo miasto to ok. dwa miliony mieszkańców, ale system transportu publicznego obsługuje pewnie grubo ponad pięć milionów, jeśli doliczymy także połączenia kolejowe. Kraków jest jednak mniejszy, więc takie bezpośrednie porównywanie jednego z drugim nie jest na miejscu.
Czy możemy szukać jakichś porównań w Polsce, a może za granicą? Przed podwyżką mieliśmy jedne z najtańszych biletów w kraju - byliśmy w ogonie stawki, jeśli chodzi o ceny. Teraz będziemy mniej więcej w połowie. Taniej będzie w Warszawie, Wrocławiu czy Toruniu, a drożej na przykład w Katowicach, Gdańsku czy Poznaniu. Czy do którejś z tych miast powinniśmy - albo możemy - się porównywać?
Warto patrzeć na to, jak ceny wyglądają i jak się kształtują w największych aglomeracjach miejskich w kraju. To zasadne, żeby od tego nie odstawać. Natomiast zawsze trzeba patrzeć przez pryzmat tego, co się dzieje w skali miasta i aglomeracji: co mamy, co planujemy i jakie cele chcemy osiągnąć. Kluczowe jest też to, żeby zwracać uwagę, za co płacimy i jaką dostajemy ofertę.
Czy te podwyżki uzasadniają jakość w porównaniu do innych polskich miast? Jakość, za którą płacimy?
Patrząc całościowo na systemy: uczciwie trzeba powiedzieć, że najpierw mamy Warszawę, później długo, długo nic - i później pewnie znajdzie się Kraków. Specjaliści mogą się przekomarzać, czy Kraków jest na drugim, czy trzecim miejscu, jeśli weźmiemy całą Górnośląsko-Zagłębiowską Metropolię, która jest mocno zintegrowana i stanowi istotny wzór. Natomiast Kraków bez wątpienia jest wysoko. Jakość kosztuje i zawsze będzie kosztować. Trzeba też pamiętać, że ceny od dawna się nie zmieniały.
Od 2021 roku nie było takiej poważnej podwyżki. Oczywiście po drodze były jakieś mniejsze, ale wtedy taryfa całościowo została podwyższona.
Tak, zgadza się. Nie możemy udawać, że nie było inflacji, że nie wzrosły koszty pracy, że nie mamy coraz lepszego taboru. Nie da się od tego uciec - to musi kosztować i pewne wzrosty muszą za tym iść. A jednocześnie wzrosły pensje, więc te elementy muszą się ze sobą łączyć.
Ale - i jeśli mogę, dodam swoje duże i wyraźne „ale” - gdy proponuje się mieszkańcom podwyżkę, ona jest całkiem nieźle uzasadniona. Naprawdę nie mam tu do Zarządu Transportu Publicznego uwag - uzasadnienie jest sensowne.
Mówi pan o wzrostach choćby wozokilometrów - na przykład o 80 procent w ciągu pięciu lat.
Tak, o wzroście kosztów funkcjonowania całego systemu komunikacji miejskiej. I teraz to „ale”: jeśli proponujemy podwyżki cen, to nie możemy jednocześnie obniżać podaży usług.
W mieście - i nie da się zamydlić oczu ani ubrać tego w ładne historie, bo mieszkańcy to widzą na przystankach - w różnych częściach Krakowa widać, że kursów jest mniej: autobusów i tramwajów. Jeśli z jednej strony podnosimy ceny biletów, to z drugiej albo poprawiamy jakość/podaż usług, albo przynajmniej utrzymujemy ją na tym samym poziomie. I stąd bierze się ta dyskusja, czy podwyżki powinny być, czy nie. Ekonomicznie argumenty są za tym, że drobne podwyżki mają sens, bo wszystko drożeje - ale jednocześnie widzimy, że podaż usług nam się nie zwiększa.
A panu się to „skleja”? Bo ja widzę pewną niekonsekwencję w rozumowaniu władz Krakowa. Koszt wozokilometra wzrósł w pięć lat o ok. 80 procent – i to mniej więcej okres od ostatniej dużej podwyżki. Według uchwały ceny biletów wzrosną średnio o 20 procent, czyli znacznie mniej niż koszty. A jednocześnie prezydent mówił dziś rano, że wzrośnie jakość działania komunikacji miejskiej i poprawi się komfort pasażerów dzięki tej podwyżce. Mnie się to nie łączy: jeśli koszty rosną o 80 procent, a bilety o 20, to trudno mówić o poprawie jakości, bo nie mamy nadwyżki, z której moglibyśmy tę poprawę sfinansować.
Zastanawiam się przede wszystkim, co rozumiemy pod słowem „jakość”. Ja wolę używać słowa „podaż” - czyli z ilu kursów, ilu autobusów i tramwajów może skorzystać pasażer. To jest moim zdaniem najważniejszy element jakości.
Ale można też patrzeć na jakość inaczej: autobusy w Krakowie są bardzo nowoczesne, nowe, czyste, zadbane, mamy - co do zasady - dobrze ubranych i uprzejmych kierowców. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale przy tak dużej skali zawsze będą pojedyncze przypadki. Jeśli popatrzymy pod tym kątem: w tramwajach jest jeszcze trochę wagonów do wymiany, ale w większości to już zakontraktowano i w ciągu kilku najbliższych lat to się zmieni. W tym rozumieniu jakość rzeczywiście się poprawia.
Natomiast całościowo pamiętajmy: kursów nie może ubywać, a powinno ich przybywać. I wracamy do sedna: skoro koszty wzrosły dużo bardziej niż ceny biletów, to pieniądze trzeba skądś wziąć – i one będą wzięte z budżetu miasta. Albo będą cięte kursy, a tego byśmy nie chcieli.
Dziś - podobnie jak pięć lat temu - przeciwnicy podwyżek mówią, że ludzie odwrócą się od transportu zbiorowego i przesiądą się do samochodów. Kiedy przygotowywałem się do rozmowy, nie znalazłem badań potwierdzających taki trend. Czy faktycznie jest związek między podwyżkami a odwrotem od komunikacji publicznej?
Prowadziłem takie badania. Odpowiedź jest jednoznaczna: cena jest istotnym czynnikiem, ale dopiero gdzieś na czwartym czy piątym miejscu. Najważniejsze jest zapewnienie dostępności: żeby kursów było odpowiednio dużo, odpowiednio często i żeby umożliwiały sprawny przejazd z punktu A do punktu B. Cena jest dużo dalej.
Czyli wracamy do podaży.
Tak. Podwyżki cen - skoro pan nie znalazł takich badań - trudno znaleźć potwierdzenie tezy, że one same z siebie masowo odwracają ludzi od transportu publicznego. Oczywiście jakaś część osób zrezygnuje, ale dotyczy to przede wszystkim użytkowników biletów jednorazowych. Ci mogą zrezygnować z transportu publicznego na rzecz taksówek - szczególnie w sieciach, które od jakiegoś czasu są w Krakowie mocno rozpowszechnione - bo bywają relatywnie tanie w stosunku do cen biletów, zwłaszcza gdy jednorazowo chcą jechać dwie czy trzy osoby. Wtedy transport publiczny staje się niekonkurencyjny cenowo. Ale pamiętajmy, że główną część użytkowników systemu stanowią osoby korzystające z biletów okresowych.
Na koniec to samo pytanie, które usłyszał rano prezydent Aleksander Miszalski: czy regularne podwyżki cen to jedyny sposób zarządzania kosztami komunikacji miejskiej w Krakowie? Czy inaczej się nie da?
To trudne pytanie. Ja nie jestem politykiem, więc nie muszę się zastanawiać, czy ktoś później na mnie zagłosuje. Uważam, że zaprogramowanie długofalowych zmian cen - w perspektywie pięciu czy dziesięciu lat - byłoby uczciwe. I wygodne dla władz miasta, a jednocześnie uczciwe wobec mieszkańców: żebyśmy wiedzieli, czego się spodziewać za rok, za dwa, jak duże będą zmiany i żeby uwzględniać je w planowaniu domowych budżetów.
Nie ma co się oszukiwać: korekty cen są konieczne, a utrzymywanie tak długich przerw - pięć lat między 2021 a 2026 rokiem - to za długo. Za dużo się w tym czasie zmienia, tworzą się przyzwyczajenia i później wchodzimy w - moim wrażeniu - niepotrzebnie rozdmuchaną dyskusję.
Czyli taka wieloletnia prognoza finansowa, jeśli chodzi o ceny biletów.
Gościem Radia Kraków był dr Łukasz Wiedeń, geograf transportu z Uniwersytetu Jagiellońskiego.