Gościem Radia Kraków w programie "Przed hejnałem" był Marian Dziędziel, a pretekstem do spotkania niedawna premiera filmu Kingi Dębskiej "Moje córki krowy" i premiera "Ekscentryków". 

"Ekscentryków" w swojej piątkowej rekomendacji poleca Jerzy Armata: 

Powstał fantastyczny film, w którym wszyscy „tańczą, śpiewają, recytują”, Natalia Rybicka też, „Excentrycy…” to bowiem brawurowa – rozgrywająca się u schyłku lat pięćdziesiątych – opowieść o pewnym emigrancie wojennym, który przybywa do Ciechocinka i wraz z miejscowymi „excentrykami” zakłada jazzowy big-band. CZYTAJ

 

Trochę się przeraziłam, bo mamy 15 dzień stycznia, a to już trzeci film, który dziś wchodzi na ekrany z pana udziałem. Dziś "Ekscentrycy", wcześniej były "Moje córki krowy" i "Słaba płeć". Taka dynamika się utrzyma do końca roku? 

 

To są filmy, które nie weszły jesienią ubiegłego roku, więc teraz jest ich czas. 

 

"Moje córki krowy". Ten film absolutnie zachwyca. Zdobył nagrodę publiczności, nagrodę dziennikarzy na Festiwalu Filmów w Gdyni. Płakałam, śmiałam się, uśmiechałam. Wszystkie emocje przechodziły przeze mnie. To jest bardzo osobisty film dla reżyserki, dla Kingi Dębskiej, ale chyba też dla ekipy, która zagrała w tym filmie.

 

Wiedziała czego chce i walczyła o to, a my poddaliśmy się temu klimatowi. 

 

Film miał lepsze otwarcie niż "Gwiezdne wojny", to prawda?

 

W pierwszy weekend wyświetlania filmu zobaczyło go 132 tysiące osób. Dobrze, jak to otwarcie jest takie imponujące. Temat, produkcja, promocja są dobre, a jeszcze widz wychodzi zadowolony z kina - to jest to, o co chodzi. 

 

To jest historia odchodzenia rodziców. Kinga Dębska w jednym z wywiadów powiedziała, że człowiek przestaje być dzieckiem, kiedy traci rodziców. Pan się z tym zgadza?

 

To prawda. To jest straszny moment. Jest ten tragiczny moment śmierci, ale potem jest to życie, które trzeba pokonywać. Po śmierci ojca zostałem z mamą, która była ze mną bardzo długo, ale też w którymś momencie odeszła, mając prawie 90 lat. To zostaje w człowieku. Straszny ból.

 

Gra pan w tym filmie z Agatą Kuleszą i Gabrielą Moskałą, ale to Agata Kulesza jest tą córeczka tatusia. Pan także ma dwie córki. Czy prywatnie też ma pan ukochaną córeczkę tatusia?

 

Obydwie są na równi kochane. Dzielę to serce na pół i każda ma swoją połówkę. To okoliczności zaczynają sugerować, że ten jest bardziej związany z tym, a w rzeczywistości obydwie są kochane i tak było w filmowym przypadku. Kłótnie między nimi trzeba umieć rozsądzić.

 

Fantastyczna chemia wytworzyła się między Państwem i to się czuło. Takie sceny, jak ojciec i córka siedzą, palą jointa, i wtedy przychodzi druga córka i robi... awanturę.

 

Były takie sceny niezaplanowane, nienapisane, które pojawiały się podczas realizacji programu i to jest jedna z nich. Jeżeli na planie jest chemia, to można też coś budować. 

 

Czy był pan kiedyś u psychoanalityka?

 

A wyglądam na trochę psychicznego?

 

Nie wygląda pan, ale zagrał go pan.

 

Nie, nie byłem. To jest zupełnie co innego. 

 

W "Pani z przedszkola"...

 

Była ciekawa propozycja, to ją zagrałem. 

 

Poniekąd to się łączy z filmem "Moje córki krowy", bo on ma wymiar terapeutyczny. Mieliście świadomość, że tworzycie film, który działa oczyszczająco?


Nie do końca zdawałem sobie sprawę. Nie chciałem, żeby film epatował śmiercią, tragedią. Chcieliśmy pokazać, jak przeżyć życie w tej ostatniej fazie, kiedy jest już świadomość, że ta śmierć nadchodzi i to bardzo szybko. Jak to życie spędzić, żeby to była piękne i radosne, kiedy za chwilę już nas tu nie będzie. 

 

W ostatecznym montażu filmu nie weszło wiele scen, ale reżyserka obiecała zamieścić je na płycie DVD. Scena tańca dziadka i wnuczki. Ta dziewczyna, która gra wnuczkę, jest prywatnie córką reżyserki. 

 

I dla mnie, i dla Marysi to była bardzo ważna scena. Była ukochaną wnuczką dziadka, opowiadała mi o nim wiele różnych rzeczy. 

 

Dziś wchodzą na ekrany "Ekscentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy", film Janusza Majewskiego. Film, który przenosi nas w lata 50., do epoki jazzu. To jest bardzo muzyczny film, ale pan tam nie gra, nie śpiewa. Pan gra postać dosyć mroczną. 

 

Gram sekretarza partii w Ciechocinku, który w dodatku jest śpiącym marzycielem-erotomanem.

 

Ten film wynika z wielkiej fascynacji jazzem, a pan był wtedy związany z Piwnicą pod Baranami. Wraca pan niekiedy wspomnieniami?

 

Tych najważniejszych już nie ma.

 

W lutym minie 80 lat od urodzin Wiesława Dymnego. Ukaże się jego biografia. Pan go znał bardzo dobrze, „Piotr Skrzynecki po śmierci Wieśka powierzył mi mówienie jego dedykacji i pytań z cyklu "Dziś zapytasz - jutro odpowiesz". Nie wszystkie były przyzwoite, więc u innych wykonawców nie miały wzięcia” – powiedział pan.  U pana miały?

 

Widzowie to znali jeszcze w wykonaniu Wieśka, więc zabawa była setna. Do tego śpiewałem jeszcze piosenki i co ciekawe - wszystkie były o różach. 

 

Jeden z ulubionych filmów z pana udziałem to "Piąta pora roku" z Ewą Wiśniewską. Taki z pana romantyk?

 

Mężczyźni w ogóle są romantykami.