Główną bohaterką swojego nowego kryminalnego cyklu uczyniła Saszę Załuską, policyjną profilerkę. Bonda zapewnia, że ma przygotowany szczegółowy plan czterech części, teraz opublikowała tom drugi pt. "Okularnik" (Muza). Po sopockiej historii z "Pochłaniacza" przenosi akcje do Hajnówki, przy okazji dotykając bolesnych wydarzeń sprzed lat, jakie miały miejsce na Białostocczyźnie. W programie opowie też o swoich rodzinnych związkach z północno- wschodnim regionem Polski.
Zapis rozmowy Barbary Gawryluk z Katarzyną Bondą:
Barbara Gawryluk: Ruszyła pani właśnie w trasę z książką zatytułowaną „Okularnik”. W dzisiejszych czasach trzeba jechać do ludzi?
Katarzyna Bonda: Mam takie założenie, że wychodzę do ludzi. Nie wszyscy pisarze tak robią, niektórzy wręcz postawiają milczeć. Staram się być blisko moich czytelników, ponieważ otrzymuję od nich nie tylko wsparcie, ale też przy okazji szukam nowych miejsc do dokumentacji dla nowych powieści. Moim założeniem jest, żeby każda książka rozgrywała się w innym miejscu. Każda przestrzeń ma swoją specyfikę, ma swój nerw. W Krakowie macie wspaniałych autorów kryminałów, więc na razie nie wchodzę im w drogę, ale kto wie...?
Czy któraś z miejscowości podhalańskich nadaje się na miejsce powieści kryminalnej?
Myślałam o tym, ale to jest trudne. Trzeba będzie wykonać ogromną robotę, ale to jest także wyzwanie, także myślę o tym cały czas.
Ale przecież każde miejsce jest trudne. Kiedy czyta się pani najnowszą powieść, która rozgrywa się na północnym wschodzie Polski, w Hajnówce, to widać, że to jest dopiero wyzwanie i trudne miejsce z bardzo wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że niewiele o nim wiemy.
Jest taka maska sielska anielska. Wszyscy znają taką cepeliowato-festyniarską opowieść „Jak u pana Boga za piecem” - stroje ludowe, szumiące zboża, słonina z cebulą, bimber i wszyscy mówią tak po swojsku. A to nie do końca tak wygląda. Mam nadzieję, że po lekturze tej książki jej czytelnicy będą widzieli też tę ciemniejszą stronę tych terenów. A ona jest. Tylko jest trudniej ją dostrzec - i prawdopodobnie na Podhalu też tak będzie, bo taka też jest specyfika tego miejsca – mieszkańcy bardzo dbają o taką witrynę i bardzo trudno dotrzeć do tego, co jest pod spodem. Obca osoba w to nie wniknie. O wiele łatwiej jest w dużym mieście, ponieważ ludzie mają zabezpieczoną znaczną anonimowość życia i czują się przez to bezpiecznie. A tam jest tak, że wszyscy wszystko wiedzą, tajemnicą poliszynela są bardzo ważne sprawy, wszyscy mówią wszystko na ucho. Nikt z z zewnątrz nie jest w stanie przedostać się przez tę maskę.
Podejrzewam, że jak się osadza akcję powieści w takiej małej miejscowości, to wszyscy sprawdzają i szukają tropów: czy ten to ten i czy to rzeczywiście mogło się zdarzyć.
Rzeczywiście. Gdy byłam na jednym ze spotkań w domu kultury i powiedziałam publicznie, że akcję następnej książki osadzę właśnie tam, wszyscy oczywiście bardzo się cieszyli i traktowali to jako zaszczyt i promocję miasta. Ale pewna pani powiedziała: „Pani Kasiu, ale ten zły to będzie przyjezdny?”. To odpowiada na pytanie, z czym trzeba się borykać w takiej sytuacji. Wszystko jest wspaniałe, tylko żeby ten zły to był nie nasz.
A to było przed tym, zanim pani tę książkę opublikowała. Ma pani odwagę teraz tam jechać?
Ja się niczego nie boję. Napisałam tak, jak napisałam. Po pierwsze, to jest fikcja literacka, po drugie, wszystkie elementy, które tam występują, które są newralgiczne, są bardzo dobrze udokumentowane i są zbudowane na tzw. kwitach, czyli na dokumentach z IPN-u, na materiałach, które sama zdobyłam, mam nagrania itp. Każdego słowa jestem pewna. A jest to narysowane grubszą kreską, ponieważ jest to powieść kryminalna. To realistyczna opowieść o tym, że zło istnieje. I ono promieniuje. Cała historia, co było dodatkową trudnością, zdarzyła się w 1946 roku, a powieść jest współczesna. Te wszystkie elementy, pogromy ludności prawosławnej na Podlasiu dokonane przez oddział żołnierzy wyklętych Romualda Rajsa „Burego” - to się zdarzyło. Nikt temu nie zaprzecza. Natomiast mnie najbardziej interesowało to, co się dzieje dziś, jak tam się dymi, ile tam bomb pod stołem siedzi. O tyle jest to ciekawe, że większość myślących, inteligentnych ludzi, którzy nie odważali się mówić ani ze mną rozmawiać w trakcie prac dokumentacyjnych, po przeczytaniu książki dziękuje mi, bo to jest tak, że ja jestem na zewnątrz i mogę, oni nie mogą, ponieważ muszą tam dalej żyć, nie chcą stracić pracy. Taka jest rzeczywistość w małej mieścinie.
Pani pisze o Hajnówce, dokładnie tak samo jest na Podhalu. Tam ci, którzy tworzą fikcję literacką, zawsze spotkają się z reakcją: Ale to przecież nie tak było.
To jest do przewidzenia i biorę to na klatę. Kilka osób, które zajmują się tym tematem na Podhalu, napisało do mnie bardzo miłe listy, w których opowiadają swoją historię. Pisali, że nie byli w stanie się przebić, że mi szczerze gratulują, że dla nich to jest takie zielone światło, że może coś się ruszy. Dla mnie największym problemem jest to, że pewne rzeczy nie zostały domknięte. Jak siedzi trup w szafie, to w każdej chwili może wypaść. Nie ukrywam, że dlatego było to dla mnie interesujące jako temat powieści kryminalnej. Powieść kryminalna zasadza się na trupach w szafie. Gdy znalazłam tę opowieść, najpierw się pode mną ugięły kolana, bo tu jest mój autobiograficzny wątek. Jestem potomkinią jednej z kobiet, które zginęły w tym pogromie. Nie była żadną denuncjatorką białoruską, nie współpracowała z UB, na dodatek była w 7. miesiącu ciąży. Była to matka mojej matki. To, co najbardziej mnie zabolało, to było to, że mnie oszukiwano, mówiąc ze babcię zastrzelił niemiecki czołg. Nie powiedziano mi, że zrobili to Polacy, że była to czysta nacjonalistyczna, etniczna. Mało tego. Jest mnóstwo niuansów, tam nie ma czarnej i białej postaci, jest głównie światłocień, bardzo dużo szarości. W związku z tym na spotkania autorskie, na które jeżdżę po Polsce, przychodzą też bojówki narodowościowe. W Poznaniu miałam przyjemność odbyć bardzo ciekawą rozmowę z młodymi ludźmi, którzy przyszli, żeby mi nastukać. To są bardzo młode i bardzo ciekawe świata osoby, poszukują własnej tożsamości. Potrzebują autorytetów i dla nich pewne rzeczy nie są oczywiste. Im się wmawia, że każdy żołnierz wyklęty był bohaterem ze spiżu. A okazuje się, że nie. Był też człowiekiem i miał swoje traumy i że mu brata zabili w czasie wojny. To były inne czasy.
Pytają mnie, czy ja miałam odwagę, czy się nie bałam. Uważam, że to jest moim obowiązkiem. Obowiązkiem pisarza jest dotykać takich spraw. Jeżeli chciałabym opisywać historie całkowicie wyssane z palca, które nie dotykają spraw trudnych, zajmowałabym się zupełnie innym gatunkiem. Cieszę się i dziękuję losowi, że daje mi możliwość znajdowania takich historii, które są mocne, prawdziwe i które jestem w stanie opowiedzieć innym.
Oprócz prawdziwej historii, która cały czas wychodzi z tła, mamy współczesność i kryminalną story, w której powracają główni bohaterowie. Przede wszystkim Sasza Załuska, którą pani stworzyła w „Pochłaniaczu”. Od jej prywatnej historii znowu wszystko się zaczyna, to ją pani wysyła do Hajnówki.
Ta tetralogia jest opowieścią o Saszy. W trójce będzie przygodowo i ostro. Wszyscy chłopcy będą zadowoleni, ponieważ będę dużo wysadzać. Natomiast w czwórce rozwiążę jej zagadkę. Chciałam, żeby to nie była taka seria, która jest niekończącą się opowieścią, tylko rzeczywiście będą cztery części. I szykuję naprawdę ostrą rzecz, jeśli chodzi o czwórkę.
Czyli pani już wszystko wie.
Tak mi się tylko wydaje. To tak jak udanie się w podróż. Myśli pani, że jest spakowana, a na miejscu okazuje się, że większość rzeczy jest niepotrzebna, a musi pani zabezpieczyć nowe. Tak samo jest z pisaniem powieści. Dlatego się zabezpieczam. Mam bardzo szczegółowy plan i wiem, co dramaturgicznie ma się rozegrać, natomiast co będzie po drodze, nigdy nie wiem, dopóki nie napiszę tego magicznego słówka koniec.
Czytając „Okularnika”, myślałam cały czas: „Że też ona się sama nie pogubiła”. Robi pani notatki, gdzie który bohater się pojawi, jak go pani potem poprowadzi? Czy też ufa pani swojej pamięci?
Oczywiście mam bardzo szczegółowy plan w punktach i podpunktach. Mało tego, wcale nie piszę po kolei. Piszę w sekwencjach, np. zaczynam od strony 33., a zaraz potem piszę 72., a potem 83. Jestem bardzo precyzyjna i analityczna. I jestem tylko człowiekiem. Są sceny trudniejsze i łatwiejsze do napisania. I te najważniejsze, te, na których mi najbardziej zależy, bo się popisuję przed czytelnikiem, piszę na końcu. Np. scenę wytrzewiania prosiaka, kiedy poznajemy jednego z bohaterów pobocznych, która zajawia całą intrygę, pisałam jako ostatnią, a czytamy ją jako jedną z pierwszych. Każdy pisarz sobie ustala własny system pracy.
Bardzo wielu autorów powieści kryminalnych tak pracuje, że ma przygotowany wcześniej konkretny scenariusz czy rozrysowaną drabinkę. Nawet ci, którzy, co wiem też jako tłumaczka, piszą książki kryminalne dla dzieci, mają wszystko precyzyjnie wcześniej rozrysowane. Tak po prostu musi być.
Bez tego nie da się napisać powieści kryminalnej. Trzeba czytelnikowi podrzucać tropy, trzeba co jakiś czas podrzucać kartę, żeby ułożył sobie talię. Jeżeli nie ma tej przysłowiowej drabinki, autor nie jest w stanie tego zrobić, bo sam nie wie, dokąd idzie. Wiem z doświadczenia, że ludziom, którzy pracują bez tego, intryga nie trzyma się. Książka musi trzymać w napięciu, niezależnie od tego, ile elementów jest włożonych do środka. To przede wszystkim jest powieść kryminalna, która ma za zadanie rozerwać czytelnika, a więc sprawić, żeby on sam poniekąd rozwiązał zagadkę. Plan piszę najdłużej - poza procesem dokumentacji. Plan do „Okularnika” pisałam 5 miesięcy. Niektórzy autorzy piszą tyle książkę. I to jest naprawdę upiorne, ponieważ jeśli wyjmie się jeden element, to trzeba wszystkie sekwencje poprawiać. W moich książkach, w których jest bardzo dużo wątków, to jest niezbędne. I tak pod koniec jeszcze redaktor znajduje różne kwiatki. Dla mnie jest to rodzaj wyzwania, muszę się mierzyć sama ze sobą. To byłby dyshonor, gdybym poluzowała i obniżyła poziom.
„Okularnik” ma 845 stron. Jaka będzie trzecia?
Bardzo często 845 ludzi przeraża. Moich czytelników nie przeraża, bo wiedzą, co jest w środku. Nie ma „Nad Niemnem” ani nie ma snuja, czyli rozmyślań bohatera o życiu. W środku jest powieść historyczna, więc ten gabaryt wynika też z tego. Ludzie piszą szczerze, że na początku byli przerażeni, ale potem czytali w trzy dni. To jest bardzo przyjemne, bo po to to robię. Jednak udaje mi się to ogarnąć. Mnie interesuje trochę inna rzecz w kryminale niż kolegów, którzy uprawiają taki szaradziarski kryminał, gdzie intryga jest wyabstrahowana z rzeczywistości, postaci są tylko zarysowane. Mnie to nudzi. Traktuję powieść kryminalną jako rodzaj współczesnej XIX-wiecznej powieści, która przedstawia rzeczywistość, czyli dotyka bardzo poważnych problemów, gdzie czytelnik może się identyfikować z aktualnymi problemami, z którymi się boryka bohater. Traktuję ją bardzo poważnie. Dlatego ten gatunek mnie nie nudzi. Jeśli się pracuje z tym samym bohaterem, w tym samym miejscu akcji, to pisarz po 7 częściach jest wykończony. Mi to nie grozi. Bardzo ciężko pracuję, ale mam satysfakcję i gratyfikację od czytelników, która mi włożoną pracę i trud rekompensuje.
W „Pochłaniaczu” najważniejszy był węch. Mówiła pani, że będzie pani cały cykl opierała na zmysłach. Który ze zmysł odgrywa najważniejszą rolę przy „Okularniku”?
Nie do końca chodzi o zmysły, tylko żywioły. Tam był zapach, a tutaj jest ziemia. Tutaj ogrywam ziemię w różnych kontekstach: po pierwsze, nie ma ciała, nie ma zbrodni. Ponieważ jednak jest to powieść kryminalna, ginie bardzo wiele osób. W tym przypadku nie ma trupów i zadaniem Saszy jest najpierw je znaleźć. Jak wiadomo, można komuś postawić zarzut zabójstwa tylko wtedy, kiedy mamy ciało. Tylko w precedensowych przypadkach, bodajże w Polsce były takie jeden czy dwa procesy, bez ciała zostaje ktoś skazany. Więc jakbyście chcieli państwo kogoś definitywnie skasować, to najlepiej głęboko ukryć ciało i wtedy będziecie niewinni. Tutaj używam metody zwanej antroposkopią. Kiedy już w końcu znajdują czaszkę, metoda ta pozwala na stworzenie wizerunku osoby. Możemy wygenerować DNA, ale nie mamy materiału porównawczego i nie wiemy, nikt ta osoba może być. Eksperci mogą ustalić, czy to była czaszka z czasów wojny, czy to jest czaszka współczesna, ile leżała w ziemi. To wszystko ma znaczenie. Potem szuka się tych osób w różnego typu bazach.
Czy na podstawie czaszki powstaje zarys twarzy?
To jest bardzo ciekawe. Jest jeden taki ekspert w Polsce, jest oczywiście konsultantem mojej książki, zresztą w hołdzie dałam takie imię i nazwisko bohaterowi. Nazywa się Dariusz Zajdel. To facet, który ma autorską metodę. Najpierw mierzy tę czaszkę. Na podstawie rozmiarów czaszki można określić, czy to jest Europejczyk, Słowianin, jakie ma konkretne cechy, jakie ma rysy twarzy. Włosy to już jest kwestia interpretacji. Wszystkie inne elementy można odtworzyć – rozstaw oczu, sposób układania się tkanek, można dokonywać regresji i progresji wiekowych. Wektorami nakłada malutkie elementy ludzkich nosów, ust, oczu, kształtu podbródka itd. Ma swoją osobistą bazę, która jest porównywalna z bazą ludzi w FBI. Działa już w polskiej policji bardzo długo i ma ogromną renomę. Długo się starałam, żeby w ogóle chciał ze mną rozmawiać, ale nie byłabym sobą, gdybym nie dopięła swego. Jest to jedna z ważniejszych metod, których tu używam. Oczywiście są też georadary, jest komora cyjanoakrylowa.
To było bardzo ciekawe, jak nauka służy policji, śledczym do odkrywania przestępstw. Niby mamy to na co dzień, nawet tutaj w Krakwie mamy słynne Archiwum X, dzięki któremu po 30 latach dociera się do sprawcy jakiejś koszmarnej zbrodni, tylko dlatego, że nauka to umożliwiła. To właśnie znajdujemy w pani książce.
Bardzo dziękuję, że pani to dostrzegła. Używam tutaj też motywu przewodniego ziemi w kontekście symbolicznym, zarówno jeśli chodzi o przestrzeń ziemi-ojcowizny, czyli miejsca, którego ci ludzie nie chcieli opuścić. Dlatego doszło do pogromu. A z drugiej strony też, co zawarłam w motto: „jesteś tutejszy, jeśli prochy twoich bliskich leżą w tej ziemi”, ziemia warunkuje pewne ideologie i postrzeganie rzeczywistości. Dokładam do bagażu bohaterki ten element, który będzie później rozwijany. Ziemia występuje nie tylko jako schowek na zwłoki i jako miejsce, które jest kluczowe do rozwiązania zagadki i zbrodni, u mnie zawsze występuje ten element na kilku poziomach. Trudno mi jest opowiadać o tej książce, żeby nie zdradzać fabuły.
Taki gatunek pani wybrała. Możemy na pewno na początek powiedzieć, że Sasza jedzie do Hajnówki z powodów osobistych. Pewne rzeczy musi pozamykać w swoim życiu.
Też twardo stanąć na ziemi.
Jest mężczyzna, który niestety jej znika. W jego poszukiwaniu trafia na różne niewyjaśnione sprawy, tajemnicze zbrodnie. I nie byłaby sobą, gdyby się w to nie zaangażowała.
Albo nie wplątała.
To jaki będzie żywioł w trzeciej części i gdzie się to będzie działo?
„Lampiony” będą trójką i będzie to ogień, ale nie mogę jeszcze ujawnić miejsca akcji, chociaż już je wybrałam. Będzie dużo realnego ognia, czyli będzie podpalacz. Ale nic nie jest u mnie takie proste, więc nic nie zdradziłam. Będzie też ogień w relacji osobistej Saszy. Każdy z żywiołów odpowiada też na jej sytuację. Kiedy było powietrze, była zamieszona pomiędzy jednym krajem a drugim, nie wiedziała do końca, gdzie chce żyć i co będzie z nią i z jej córką. W drugiej części musiała się skonfrontować z pewnymi danym. I jest postawienie stopy na twardym podłożu i uświadomienie sobie, w jakich jest tarapatach. A w trójce będzie ogień i więcej nie mogę nic zdradzić.
A ponieważ kiedy Katarzyna Bonda pisze książkę, to spędza w miejscu, o którym pisze, dużo czasu, to trzeba się rozglądać za sympatyczną, długowłosą blondynką, która przepytuje ludzi i zadaje niewygodne pytania.
Na szczęście zachowałam sobie mój starodawny samochód, który jest roztrzaskany, i nikt mnie nie rozpozna. Mam takie auto, które ma 18 lat i taki wielki kufer, że zawsze żartuję, że mogę rowery zapakować, walizki, kilka trupów bym mogła załadować. Zawsze jak przyjeżdżam na dokumentację, ludzie mówią, że w ogóle mnie nie zauważyli, bo ono działa jak czapka-niewidka. Wkrótce ujawnię, gdzie to będzie. To jest doskonałe miejsce na dokonanie różnych wysadzeń, podpaleń i będzie ostro.
Jak każde w Polsce. Ile będziemy czekać?
Obiecałam czytelnikom, że będzie w 2016. Ale kiedy będzie, nie wiem, ponieważ przez „Okularnika”, którego musiałam przepisać, gdyż w trakcie pracy wykryłam w dokumentach IPN-u tę historię, mam obsuwę. „Lampiony” częściowo są napisane. Ale po to się robi plany, żeby potem je zmieniać.
To jest właśnie komentarz do tego, co pani mówiła, jak doskonale przebiega dokumentacja, a potem wszystko trzeba zmienić.
To jak planowanie boju. Strategicznie wszystko jest ustawione, tylko potem wszystko idzie nie tak, jak trzeba. I trzeba przegrupować siły i iść przód