Black Sabbath: początek wszystkiego
Jak przypomina Jarek Szubrycht, Ozzy był wokalistą jednej z najważniejszych grup w historii muzyki – nie tylko rockowej. Black Sabbath, zanim jeszcze nosili tę nazwę, zaczynali jako Earth i grali ciężkiego bluesa. Powstali pod koniec lat 60. w Birmingham – mieście przemysłowym, ponurym, biednym. To właśnie to środowisko ukształtowało ich brzmienie: cięższe, bardziej surowe niż wszystko, co dotąd słyszano.
Był gwiazdą rocka, ale jednocześnie miał w sobie coś z brata łaty – kumpla z sąsiedztwa, poczciwego błazna, który potrafił się wygłupić w towarzystwie. Myślę, że właśnie to było częścią jego fenomenu. Oczywiście pomagało też to, że był charyzmatycznym frontmanem i wyjątkowym wokalistą jednej z najważniejszych grup w historii muzyki rockowej – mówi Jarosław Szubrycht.
Debiutancki album zatytułowany „Black Sabbath” z lutego 1970 roku położył fundamenty pod kilka nowych gatunków muzycznych jednocześnie. Zespół wykreował wzorzec, z którego później czerpały niezliczone zespoły – od Nirvany po Budkę Suflera.
Jestem z pokolenia, które na przełomie lat 80. i 90., kiedy zaczynaliśmy grać, świadomie nie pożyczało jeszcze od Black Sabbath. Jako nastoletni muzycy inspirowaliśmy się raczej tymi, którzy sami wcześniej uczyli się od Black Sabbath – jak Metallica, Slayer czy brytyjski Venom. Ale oczywiście szybko zaczęliśmy odkrywać, skąd to wszystko się wzięło i gdzie są prawdziwe źródła – podkreśla Jarosław Szubrycht.
Choć przydomek „Książę Ciemności” przylgnął do Ozzy’ego, to – jak zaznacza Szubrycht – był to raczej element scenicznego wizerunku niż odzwierciedlenie stylu życia. Black Sabbath wpisywali się w kontrkulturowe nastroje przełomu lat 60. i 70., z fascynacją ezoteryką i okultyzmem w tle, co doskonale korespondowało z ich mroczną muzyką. Z czasem jednak ten wizerunek nabrał cech groteskowych, niemal komiksowych.
Nie wolno jednak zapominać o ogromnym poczuciu humoru, które cechowało Osbourne’a. Autoironia była obecna zarówno w jego scenicznej kreacji, jak i tekstach. „Jego autobiografia to lektura, przy której pęka się ze śmiechu na każdej stronie” – przypomina rozmówca Sylwii Paszkowskiej. Dlatego – jak dodaje – to pożegnanie jest dla fanów słodko-gorzkie: „Płaczemy jednym okiem, ale drugie błyszczy”.
(Dalsza część artykułu i podcast pod zdjęciem)
Jarosław Szubrycht w studiu Radia Kraków, fot. Sylwia Paszkowska
Fenomen idoli
Choć rozmowa rozpoczęła się od wspomnienia zmarłego Ozzy’ego Osbourne’a, jej pierwotnym zamysłem – jeszcze przed tą tragiczną wiadomością – było podjęcie szerszego tematu: jak powstaje prawdziwa gwiazda muzyki? Dlaczego niektórzy artyści potrafią na trwałe związać ze sobą tłumy, podczas gdy inni są tylko chwilowym przebłyskiem w strumieniu rekomendacji na Spotify?
To jeden z najstarszych sposobów na to, by zostać idolem młodych ludzi – pozwolić im uwierzyć, że jest się jednym z nich, ich reprezentantem, kimś, kto mówi w ich imieniu. Jeśli fani dostrzegają w artyście kogoś takiego jak oni sami, albo choć wierzą, że tak jest, pójdą za jego głosem. Ale idole, którzy wybierają tę drogę – choć to może niezgrabnie zabrzmi – często szybko się zużywają.
Jak zauważa Szubrycht, wielu idoli „zużywa się”, bo nie potrafi przeskoczyć do kolejnego etapu. Gdy ktoś w wieku czterdziestu lat próbuje śpiewać z perspektywy szesnastolatka, traci wiarygodność. Niektórym udaje się dokonać transformacji – jak Billie Eilish, która dziś nie jest już zbuntowaną, zalęknioną nastolatką, szeptającą piosenki spod kołdry. Jest dojrzalsza, mierzy się z innymi emocjami, ale wciąż pozostaje sobą. Inni – jak Ozzy – potrafili przez dekady grać na tych samych emocjach i nie stracić przy tym wiarygodności.
Angus Young z AC/DC nadal wychodzi na scenę w szkolnym mundurku, w krótkich spodenkach – dosłownie – choć zbliża się już do osiemdziesiątki. Wygląda to momentami groteskowo, może nawet rozczulająco, ale fanom to absolutnie nie przeszkadza. Bo jakże by miało? Gdyby założył długie spodnie, to przecież skończyłby się świat.
Gdzie kończy się kreacja, a zaczyna prawda?
Wizerunek sceniczny bywa zdradliwy – to, co wygląda na osobistą ekspresję, może być dokładnie wykalkulowaną kreacją. Przykład? The Beatles. Na początku swojej kariery byli chłopakami z ulic Liverpoolu – nosili dżinsy, skórzane kurtki, daleko im było do grzecznych chłopców. Ale ich menedżer, Brian Epstein, zdecydował, że sukces wymaga innego obrazu – garniturów, krawatów, ułożonych fryzur. To nie był ich naturalny styl, a jednak właśnie w tej nowej estetyce stali się ikonami. Co ciekawe, nie stracili przy tym autentyczności. Pokazuje to, że granica między tym, co prawdziwe, a tym, co wymyślone, bywa wyjątkowo cienka.
Jak podkreśla Szubrycht, zamiast próbować mierzyć szczerość, lepiej pytać o wiarygodność. Bo tę można sprawdzić – wystarczy zapytać, komu ludzie wierzą i dlaczego. Czasem szukamy w artystach odbicia siebie. Innym razem – spełnienia marzenia o byciu kimś zupełnie innym. Ozzy Osbourne czy Lemmy Kilmister z Motörhead ucieleśniali ten drugi typ: byli zbyt ekstremalni, by ich styl życia kopiować, ale fascynujący jako niedostępne fantazje.
(Cała rozmowa do posłuchania)