Dominika Kozłowska: Na początku roku szkolnego będziemy rozmawiać o lekcjach religii w szkole i alternatywnych metodach nauczania religii. We wrześniowym numerze miesięcznika „Znak” próbowaliśmy rozgryźć temat obszerniej w sposób bardziej systematyczny. Lekcje religii od 26 lat odbywają się w szkolnych salach. Starsze pokolenie Polaków pamięta 30-letni okres katechezy parafialnej, mówimy o katechezie rzymskokatolickiej. Dzisiaj naszym celem jest spojrzenie na temat z innej perspektywy niż spory o finansowanie religii i innej niż alternatywa: szkoła czy salka parafialna. Zastanowimy się, w jaki sposób religii uczyć, jakie są oczekiwania rodziców, dzieci, nauczycieli. Przyjrzymy się szczególnej grupie osób, dzieci nauczycieli i rodziców, którzy mają wizję i doświadczenia. W jaki sposób robić to inaczej, próbując tym samym punkt ciężkości przesunąć na kwestie jakości: po co, jak, dla kogo, w jakim celu. Zacznijmy od tego, jakie są oczekiwania, doświadczenia i założenia rodziców dzieci i nauczycieli? Pawle zmagałeś się z dylematem posyłać czy nie posyłać na religię?
Paweł Rogala, nauczyciel zajmujący się edukacją poza formalną i rodzic mający własne doświadczenia pracy z dzieckiem: W zasadzie nie zmagałem się z tym dylematem, bo on się bardzo szybko rozwiązał, dlatego że zanim moja córka zaczęła szkołę, dowiedziałem się o metodzie pracy, która nazywa się „Katecheza Dobrego pasterza” i Tosia zaczęła chodzić na religię, zanim poszła do szkoły. W jej przedszkolu lekcji religii nie było. Jak rozumiem, to nie jest kwestia jakiegoś obowiązku.
Formalnie to wygląda tak, że lekcje religii organizowane są na pisemne życzenie rodziców, przy czym domyślnie to życzenie należy wyrazić jednokrotnie a potem domyślnie te lekcje w każdym kolejnym roku są organizowane. Ale są takie placówki przedszkolne, w których takie życzenie nie zostało wyrażone, w związku z tym lekcji tam nie ma.
Paweł Rogala: W przypadku przedszkola mojej córki takich życzeń nie było. Ja się dowiedziałem o „Katechezie dobrego pasterza”. Założenia, które stały za tą katechezą, bardzo mi się spodobały. Moja córka chodzi na religię już trzeci rok. Oprócz tego, że znam jej opinię, to przygotowując się do tej ważnej rozmowy, pozwoliłem sobie zdać pytanie jej kolegom i koleżankom, którzy w tej katechezie uczestniczą. Dzieci z tej grupy, to jest bardzo ważne, bardzo lubią te lekcje religii, co się nie zawsze zdarza. Przygotowując się do dyskusji, porozmawiałem też z rodzicami, których dzieci chodzą na standardowe lekcje religii. Po tej rozmowie przyznaję, że nie zdawałem sobie sprawy, jak dobra atmosfera panuje w grupie, do której chodzi moja córka. To jest o tyle ciekawe, że gdy zdarzają się takie sytuacje, kiedy ona nie może pójść - te zajęcia odbywają się po lekcjach, popołudniami - czuje żal, bo to jest dla niej ważne. Jedna rzecz to to, że spotyka osoby, do których ma zaufanie, które lubi, druga istotna jest taka, że, jak mi powiedziała, ma zaufanie do osoby prowadzącej, i trzecia rzecz ściśle związana z tym, czym jest religia: moja córka powiedziała tak: „Poznałam Ewangelię i dowiedziałam się, że Jezus robił cuda nie dla popisu, ale dlatego, że kocha ludzi”. To jest bardzo wzruszające. A potem jeszcze rozmawialiśmy o uczestnictwie i moja córka ujęła mnie uwagą, czego dowiedziała się na temat mszy świętej i praktyk religijnych, otóż powiedziała, że „msza święta jest spotkaniem z Panem Bogiem, które jest przygotowaniem do Sądu Ostatecznego”. Więc jeśli moja córka wynosi takie rzeczy i je sobie powoli przepracowuje albo ze mną rozmawia, to ja mogę być wdzięczny ludziom, którzy wymyślili taką metodę nauczania religii. Podobne uwagi słyszałem od mam i od dzieci, które chodzą tam do tej grupy razem z Tosią. Dzieci bardzo sobie cenią to, że są bardzo ciekawe rozmowy na tematy religijne. Jeden chłopiec mówił, że bardzo go zaciekawiła kwestia Darów Ducha Świętego czy rozmowa o przypowieściach. To są dzieci siedmioletnie. Bardzo mnie ujmuje jakaś taka dojrzałość i używanie pewnych pojęć, które nie są takie oczywiste albo się kojarzą z „wyklepaniem”, np. Darów Ducha, bo w tle jest egzamin, który trzeba, zdać przystępując do pierwszej komunii. Jeszcze słowo o tym, jak te zajęcia wyglądają. Podam przykład: kiedy omawia się kwestie Zwiastowania, to dzieciom można pokazać dywanik, na którym jest narysowana mapa Izraela, tam są jakieś figurki. Właściwie dzieciom odgrywa się teatr zamiast Ewangelii. Ja to nazywam teologią narracyjną, którą być może chrześcijaństwo zatraciło. Stało się bardzo dyskursywne i logiczne. Fabularyzowanie wydarzeń w przypadku dzieci się sprawdza, one je bardziej przeżywają. To jest myślę serce Metody Dobrego Pasterza, że one muszą przerobić coś i przeżyć a nie dostać definicję, wkuć ją i potem dostąpić sakramentu.
Dodajmy, że elementy metody Katechezy Dobrego Pasterza są wykorzystywane w pracy w parafii ewangelicko-augsburskiej w pracy dziećmi zarówno podczas szkółek niedzielnych, jak i w systematycznych nauczaniu opartym na podręcznikach i podstawie programowej. Joanna Koleff-Pracka występuje w dzisiejszej rozmowie w potrójnej roli: mamy córek, które uczą się w szkole, osoby, ewangeliczki która ogarnia organizację lekcji w parafii ewangelicko-augsburskiej, i nauczyciela w VII gimnazjum i liceum niepublicznym, mieszczącym się przy ulicy Grodzkiej, gdzie w starszych klasach liceum pracujesz metodą bardzo szczególną, w szczególnych okolicznościach i warunkach. Zacznijmy od pytania: z jakimi oczekiwaniami spotykasz się ze strony nauczycieli, dzieci i rodziców kiedy dzisiaj w kontekście politycznym, społecznym spotykamy się z tematem nauczania religii?
Joanna Koleff-Pracka, pedagog, teolog, specjalista do spraw mediacji, nauczyciel religii: Odpowiem przewrotnie i zacznę od nawiązania do tego, co powiedział mój przedmówca. Do historii, która zaczyna się znacznie wcześniej, czyli do tego momentu, kiedy decydujemy się swoje dzieci wychować religijnie i tę religijność, która się mniej lub bardziej rozwija w domu, przenosimy, delegujemy na ludzi, którzy towarzyszą naszym dzieciom w edukacji przedszkolnej, wczesnoszkolnej, potem szkolnej. To jest dobry punkt wyjścia, ponieważ obie moje córki - jedna do końca, druga na pewnym etapie swojego życia - chodziły do przedszkola Montessori, gdzie Metoda Dobrego Pasterza jest częścią edukacji. Cała koncepcja, która opiera się na pedagogice pracy z materiałem, tekstem biblijnym, w ogóle jest bibliocentryczna, jest częścią edukacji Montessori, która zakłada, że sacrum jest częścią procesu wychowania. Zakłada, że to nie jest coś dodanego, coś co w pewnym momencie wypłynie i na co dziecko będzie gotowe, tylko jest jak powietrze, jak część materiału, po który warto sięgnąć, adekwatnie do tego, jak dziecko wyraża swoje potrzeby.
Jak z tym mierzą się rodzice, którzy decydują posłać tam swoje dzieci a sami bądź nie wierzą, bądź są wyznawcami innymi religii albo różnych konfesji chrześcijańskich.
Joanna Koleff-Pracka: Metoda Dobrego Pasterza wykracza poza konfesję, ona jest bibliocentryczna, chrystocentryczna. To nas z mężem zafascynowało. Ta metoda daje szansę na to, że nasze dziecko nie będzie nauczane konfesyjnie, ale będzie miało szansę odniesienia swojego doświadczenia wiary do tego ,co tam spotyka, do atrium miejsca, gdzie mówi się o Bogu i do tego Boga się odnosi. Pamiętam taki przykład: w krakowskim przedszkolu, które odwiedziliśmy, była taka mała skrzyneczka, którą pokazała nam Barbara Surma. Powiedziała, że w tej skrzyneczce są różne elementy liturgiczne. Jest ich więcej niż tych, które mieszczą się na ołtarzu określonego Kościoła. Dziecko wybiera i buduje ołtarz z tych, które zna. Nie zaburzam, nie wprowadzam naczyń, elementów, których nie ma w moim Kościele. Potem był taki moment, że dzieci były gotowe, żeby się zapraszać. Pamiętam, że jako rodzina innego wyznania sami zostaliśmy przygotowani. Poprosiliśmy o pomoc i udało się przygotować naszą córkę do tego, żeby sobie poradziła jako ktoś z Kościoła mniejszościowego w szkole, która będzie miała do zaoferowania jedną, konfesyjną lekcję religii a ze swoją lekcją religii będzie musiała wyjść poza szkołę. To jest taki element pomostowy w tym, co chciałam powiedzieć. Od tego absolutnego oddychania Bogiem oczywistości, które było komplementarne wobec tego, co robiliśmy w domu, nagle zaczynaliśmy rozmawiać o lekcjach religii w napięciu, w oczekiwaniu w przeświadczeniu, że nie wiadomo jak te lekcje ubrać, kto na nie przyjdzie, kim jesteśmy wobec tych lekcji, które się dzieją w szkole. To był bardzo duży problem - to napięcie, które towarzyszy mi jako nauczycielowi i dzisiaj. Dzień rozpoczęcia roku szkolnego, skądinąd miły, bo zaczyna się jakiś nowy etap, jest witany w napięciu. I z pytaniem: co takiego nowego wydarzy się w tej dyskusji, jakie będzie oczekiwanie.
Kiedy mówimy o przestrzeni religii w szkole, to mówimy nie tylko o samej organizacji lekcji religii, które są wpisane w program, ale też o tych wszystkich punktach dodatkowych, o mszy świętej, która pojawiła się w szkołach i towarzyszyła rozpoczęciu roku. W większości jest to msza sprawowana w jednym rycie – rzymskokatolickim, to także godziny wyjęte na rekolekcje, odbywające się w trakcie zajęć. Kiedy mówimy o oczekiwaniu samych rodziców, nauczycieli, dzieci, to nieuchronnie pojawia się pytanie nie tylko o to, czy ma być obecna, ale jeśli ma być obecna, to w jaki sposób ta religia czy religie mogłyby być obecne w przestrzeni szkoły, żeby to nie prowadziło do napięć, konfliktów, wykluczenia. Czy są na to jakieś pomysły? Zwracam się do was również jak do nauczycieli, którzy takie sytuacje obserwują w praktyce.
Joanna Koleff-Pracka: Mam takie poczucie, że rozmawiamy o całym koszyku dobrodziejstwa i przekleństwa, które niosą ze sobą lekcji religii prowadzone w szkołach. Zwróćcie państwo uwagę, że po pierwsze aura wokół tych lekcji jest negatywna. Jeśli państwo poczytacie nagłówki poczytnych gazet, to wynika z nich, że te lekcje są ustawiane tak, jakby były kłopotem, trudnością, obciążeniem. Ten Bóg jest na fatalnej półce. Ja jako dorosły człowiek, który ileś lat myśli o tej perspektywie i doświadczył powrotu lekcji religii do szkół i swoich doświadczeń z tym związanych, uważam, że to jest bardzo trudna dyskusja, którą my dorośli uprawiamy pomimo dzieci. Tutaj Paweł przytoczył to, co powiedziała córka. Zwróćcie uwagę, co się dzieje z dziećmi, zupełnie malutkimi dziećmi, które przychodzą w pełni zaangażowane. Te dzieci bardzo chcą, wiele z nich jest otwartych na sacrum, niezależnie od poglądów rodziców i nagle pomimo tego wszystkiego słyszymy taki bardzo negatywny komunikat. Ja nie mówię, że pewna rzeczywistość nie zapracowała na ten obraz, ale rozmawiamy o tym całkowicie bez szacunku do dzieci, do przedmiotu, w ogóle do sensu tego rodzaju nauczania. Taka forma dyskusji budzi mój wewnętrzny sprzeciw.
Paweł Rogala: Ja się z tym niestety zgodzę i żeby potwierdzić mocną wypowiedź Joanny pozwolę sobie przytoczyć historię z życia. Mama chłopca w wieku Antosi, którego Antosia poznała w przedszkolu, powiedziała, że jej syn najbardziej nie lubi religii, prawie tak samo jak angielskiego. Nie ma momentu, żeby zapytać dziecko, czego ono by chciało. Rzeczywiście dramatyczna sytuacja. Po drugie, staramy się rozmawiać o rzeczach pozytywnych, ale myślę, że jest potrzebny awers i rewers. Pytanie dlaczego ten chłopiec religii nie lubi? Okazuje się, że dzieci dostają do zrobienia ćwiczenia, w których coś tam mają sobie pokolorować i dostają pracę domową: udekorowanie krzyża, w jaki sposób się chce. To jest kompletna infantylizacja czegoś, co jest strasznie poważną rzeczą. Takie nauczanie fundują dorośli. To nauczanie w sposób oczywisty i naturalny odwraca uwagę od praktyk religijnych, od zadawania sobie pytania o ich sens. Bo to jest tak naprawdę potraktowane jak coś niepoważnego. Metoda Montesssori mówi, że trzeba iść za dzieckiem, za jego doświadczeniem, za jego pytaniami, potrzebami rozwojowymi, krok po kroku. Ono najpierw rozumie troszkę mniej, ale potem sobie dobuduje. A tu mamy sytuację w której, jak słyszę od mamy dziewczynki rok starszej od Tosi, to jest dziecko ośmioletnie, że ono dostaje w ćwiczeniach zestaw obrazków i kropek do pokolorowania, które robiła nie na tematy religijne w wieku lat czterech, pięciu. No robimy sobie taką „bozię”. I potem mamy sytuacje taką, że mamy młodego człowieka w gimnazjalnym czy licealnym i taki młody Ivan Karamazow oddaje Panu Bogu bilet, i nie oddaje go dlatego, jak prawdziwy Ivan Karamazow, bo nie podoba mu się zło na świecie, tylko dlatego, bo Pan Bóg mu wchodzi w paradę, dlatego że jak nie będzie chodził na religię, to będzie mógł pouczyć się więcej biologii i chemii.
To z reguły następuje po bierzmowaniu w Kościele rzymsko-katolickim i po konfirmacji w Kościele luterańskim. To jest ten moment, kiedy już nie ma motywacji formalnej.
Paweł Rogala: Tak. Jeszcze jest inna motywacja, o której słyszałem: „Idź do tego bierzmowania, potem będzie ci łatwiej ze ślubem”.
Wchodzimy tu w bardzo delikatny temat, który bardzo dobrze wypada w badaniach społecznych, mimo dyskusji wskazujących na trudne wątki, których nie przyjmujemy, jeśli chodzi o sposób organizowania tych lekcji, brak wpływu rodziców na kształt tych lekcji, na dobór nauczycieli. Właściwie w Kościele rzymskim poza kurią i biskupem nikt nie ma wpływu na dobór osób nauczających religii w szkole: ani dyrektor, ani grono pedagogiczne, ani rodzice.
Paweł Rogala: Panuje duża niewiedza na temat tego, jak wygląda umocowanie formalne religii w szkole. Właściwie nie ma kontroli. Kuratorium nie ma wglądu w treści programowe.
Według rozporządzenia ministra te treści są przedstawiane do wiadomości władz świeckich, ale w zasadzie ich opracowanie pozostaje w gestii Kościołów wyznaniowych. Ale trzeba mieć też świadomość, że we wszystkich badaniach robionych od lat 90. wychodzi duże przyzwolenie i akceptacja katechizacji w szkołach. Mówimy tu o społecznej większości, znaczącej reprezentacji. Okazuje się, że jest bardzo wielu rodziców, z czego kapłani, biskupi zdają sobie sprawę, dla których religia w szkole jest jedyną płaszczyzną przekazu wiary, ale ci rodzice nie mają jakichś specjalnych ambicji do głębokiego wychowania religijnego, bo sami często nie praktykują, a jednak zależy im na wychowaniu religijnym. To jest jedna grupa. Jest też druga grupa rodziców, którzy świadomie mówią nie. Jest też trzecia grupa i to jest płaszczyzna naszej dzisiejszej rozmowy, grupa rodziców, którzy chcą wychowywać religijnie, ale jednocześnie mówią, że chcą inaczej, głębiej, w jakiejś wspólnocie, być może poza szkołą. Trzeba mieć świadomość zniuansowania kontekstów, kiedy wychodzimy od pytań o oczekiwania różnych grup.
Paweł Rogala: Jest ciekawa grupa ludzi, którzy mówią, że ich taka formuła prowadzenia lekcji religii nie angażuje. Jest potrzeba, żeby dziecko miało z religią coś wspólnego, rozumiem, że jest skrępowanie, że ktoś nie potrafi pomodlić się z dzieckiem, przeczytać fragment Pisma Świętego, znaleźć temat na poziomie dziecka. Z drugiej strony słyszę od mamy: „Słyszałam o tym, co ty znalazłeś dla dziecka, ale ja nie mam na to czasu”. To znaczy religia w szkole daje pewien komfort, zrozumiały, bo jesteśmy zapracowani. Ta osoba mówi, że stara się z córką rozmawiać i uczyć religii, ale nie może sobie pozwolić na to, żeby wyjść z tym gdzieś poza szkołę.
Zwłaszcza w starszych klasach wchodzi konkurencja w postaci różnego rodzaju zajęć, które mają bezpośrednie przełożenie na wyniki egzaminów czy to gimnazjalnych, czy maturalnych. W artykule, od którego wyszliśmy, w miesięczniku ZNAK „Lekcje tolerancji” w punkcie wyjścia jest mowa o społecznym przyzwoleniu na katechizację w szkołach i akceptacji takiego rozwiązania, poręcznego dla samych rodziców. Pojawia się także pytanie, czy gotowość posyłania dzieci na zajęcia byłaby równie wysoka, gdyby lekcje wiązałyby się z jakimikolwiek dodatkowymi kosztami. Dzieci czasami też się buntują przeciwko takiemu dodatkowemu zaangażowaniu, kiedy nie widzą w tym osobistej wartości. Jeśli rodzice i dzieci widzą w tym wartość, to z reguły pojawia się i wola, i zaangażowanie. Zdarza się, że i w murach szkoły lekcje religii wyglądają inaczej niż te, z którymi spotykamy się zazwyczaj. Opowiedz Joanno o swoich doświadczeniach, jakie miałaś, pracując w niepublicznym liceum przy ul. Grodzkiej w Krakowie.
Joanna Koleff-Pracka: Wrócę jeszcze do pierwszej części naszej rozmowy. Ponieważ przyzwolenie jest dla mnie trudnym słowem w kontekście nauczania czy edukacji religijnej w szkole. Rodziców małych dzieci rozumiem jako uczestników pewnego procesu, do którego włączają osobę nauczającą lekcji religii, i rozumiem sens tej edukacji wtedy, jeżeli rodzice mają wspólnotę ze swoim dzieckiem, nie delegują swojego dziecka do tego nauczania w sposób nieprzemyślany i uczestniczą w taki sposób świadomy i nawet jeśli lekcje odbywają się w szkole to jest jakaś rozmowa, dyskusja jakiś feedback. Natomiast jest to formuła, która według mnie w gimnazjum i liceum już się nie sprawdza. To znaczy przyzwolenie czy też przykaz są złymi pojęciami dla nastolatków. Lekcje religii są częścią walki o ich światopogląd, o to kim chcą być i czego chcą od życia i czasem oni na tej lekcji religii się wyżywają nie na tym, co jest na lekcji ale na swoim stosunku do lekcji religii. I rzeczywiście jest taki moment, co jest bardzo zabawne, po tych wszystkich rytach liturgicznych, kiedy dziecko już nic nie musi, wreszcie głęboko oddycha, pali podręcznik do lekcji religii i mówi: wreszcie jestem wolny. No to jest śmierć religii rzeczywiście nie tylko w domu ale i w szkole. Podążając za dzieckiem, musiałabym spróbować jakoś towarzyszyć w trudnych pytaniach o sens bycia, o sens tego czego chce od życia, co gotowa byłaby zrobić w kontekście Boga. I taka potrzeba pewno jest. To jest to przyzwolenie, które chciałabym wyczytać z tych badań. Wynika z niego, że my mamy takie poczucie, że tym co w życiu jest naprawdę bardzo istotne, choć nie jest to dość przemyślane, jest sacrum. I że warto dla niego zrobić miejsce, że nie warto go topić. A jeśli tak, to może warto powalczyć o jaką jakość, żeby spróbować to dziecko zagadnąć, żeby nie przeforsować jakoś straszliwie formy. Z tego zrodził się mój pomysł na inne lekcje religii w szkole. Zrodził się z trzech doświadczeń. Pierwsze pochodzi z czasów moich studiów teologicznych, kiedy znalazłam się na uczelni, na której studiowali studenci wszystkich wyznań mniejszościowych, i okazało się, że mój Bóg ma wiele twarzy i że ja nie umiem nic więcej o tym powiedzieć. Co więcej, nie umiem wejść z nimi w dialog, ponieważ mnie tego nie nauczono. Nie umiem z tymi ludźmi rozmawiać ani dzielić się doświadczeniem wiary. Zabrało mi to co najmniej dwa lata, żebyśmy umieli być wspólnotą na jednym roku. To był dla mnie duży impuls do działania, żeby to się nie wydarzyło kolejnym pokoleniom, które gdzieś spotkam. Drugi impuls to jest doświadczenie życia we wspólnocie, która jest wspólnotą mniejszościową. To jest doświadczenie tego, co się dzieje i jakie dzieci przyprowadzają rodzice, z jakimi oczekiwaniami przychodzą w tego typu pracy, jaką ja sprawuję w szkole. Bywa tak, że oni mają takie oczekiwanie, że ja ich ochronię, zbuduję z nimi wspólnotę, że to będzie to miejsce, gdzie one się będą czuły dobrze w swojej perspektywie tożsamości.
A ty im każesz dialogować z katolikami.
Joanna Koleff-Pracka: One tego jeszcze nie wiedziały. Zadanie było takie, że mam je chronić i pomóc im przejść ten czas jakby też w świetle sacrum. Miałam takie poczucie, że rzeczywiście to, co się dzieje w rycie liturgicznym, to co jest potrzebne, formacyjne, w pewnym momencie staje się ciężarem, gettem, które staje się trudnym doświadczeniem.
Czyli wychowujemy swoich wyznawców, korzystając ze szkolnej infrastruktury.
Tak właściwie można by określić lekcje religii, których ja nie chcę dla siebie ani dla swoich dzieci. A trzecie doświadczenie jest jeszcze inne i wynika z moich podróży studyjnych do Niemiec. Pracuję przede wszystkim jako pedagog religii na uczelni. I obserwuję różne systemy, jak ludzie sobie radzą z modelami religii. Miałam takie doświadczenie nauczania kooperatywnego, gdzie nauczyciele, katolicy i ewangelicy pracowali razem na jednej lekcji w Brandenburgii. Okazuje się, że jedna trzecia uczniów w 30-osobowej klasie, która na lekcji religii była w sposób świadomy i dający się klasyfikować, to byli muzułmanie. To jest ta ciekawość, nie tylko ci katolicy i ewangelicy są na zajęciach. Pytam, co oni tam robią? Oni mówią: żyjemy w społeczeństwie chrześcijan i chcielibyśmy wiedzieć, o czym możemy rozmawiać. Z takich lekcji powstają odpowiedzi na pytania fundamentalne. Dzieci na boisku pytają siebie nawzajem, w kompletnie zlaicyzowanym społeczeństwie, co to znaczyć wierzyć w trójjedynego Boga. Jak on najpierw był jeden. Okazuje się, że to są dzieci, które sobie tego pytania nie postawiły w życiu, ponieważ był jakiś dogmat, który przyjęły, i nie było sposobu ani potrzeby, żeby o to zapytać. To jest coś, co postanowiłam powtórzyć w przekonaniu, że pewne pytania fundamentalne wciąż pozostają dla tych dzieci bez odpowiedzi, że jeśli można gdzieś o to zapytać, należy to zrobić w towarzystwie kogoś, kogo ma się być może za obcego, a na pewno innego. Ale ten inny może stać się bardzo interesujący i może stać się przyjacielem. Tak postanowiliśmy stworzyć lekcje na wzór modelowy niemiecki, zachodni, nauczania wspólnego przy zachowaniu swojej tożsamości.
Dodajmy jednak, że ten kontekst społeczny w Niemczech jest jednak dalece odmienny. Dlatego, że w tych landach po pierwsze współistnieją na dużo bardziej partnerskich zasadach wspólnoty rzymsko-katolickie i ewangelickie, po drugie są bardzo wyraźne grupy zarówno wyznawców Islamu, jak i osób niewierzących. Stąd potrzeba społecznego porozumienia się, poznawania swoich tradycji jest koniecznością. Ta sama konieczność powinna działać w polskim społeczeństwie, ale jednak nie działa. Pytanie dlaczego? Czy ta odmienność kontekstu polskiego miała znaczenie w tym, jaki model wypracowaliście finalnie, budując te lekcje religii?
Paweł Rogala: Nawiążę jeszcze do tego, co mówi Joanna. Przypomniała mi się rozmowa z mamą dziewczynki starszej o rok od mojej córki. Mama jest wierzącą, postsekularną humanistką i ona mówi tak: wiesz, ja bym nawet wysłała moja córkę na religię, tylko żeby ona mogła się tam czegoś dowiedzieć o tradycji, która do niedawna była ważna dla tego kontynentu. Jeżeli Joasia mówi, że dzieci w gdzieś w Niemczech na boisku zadają sobie pytanie o trójjedynego Boga, bo ktoś ich o to pyta i one nie rozumieją, to jest trochę sytuacja jak w Aleksandrii, gdzie przekupki sprzeczały się o dogmaty. My to zatraciliśmy zupełnie. Okazuje się, że te lekcje religii rzeczywiście mówią o czymś zasadniczym. Dzieci nie są głupie i chciałyby, żeby ktoś je poważnie potraktował. Młodzież też by chciała być poważnie traktowana. I mam wrażenie, że sukces Joanny wynika z tego, że to jest coś, co jest wiarygodne i przekonujące. No bo zgódźmy się, że znajomość tego, czym jest trójca święta nie ma przełożenia na praktykę życia i tego, czy będzie większe PKB, ale to jest jakaś realność nieuwarunkowana, którą musimy przekazać, jeżeli traktujemy poważnie religię.
Teraz w toku kampanii wyprowadzenie religii ze szkół czy wycofanie finansowania staje się kwestią polityczną, pojawia się mnóstwo populistycznych spotów, na co można by przeznaczyć te pieniądze, w sensie jakiego rodzaju kapitał dziecko mogłoby zbudować w szkole na innego rodzaju zajęciach. Poczynając na lekcjach udzielania pierwszej pomocy, kończąc na dodatkowych lekcjach angielskiego, fizyki, matematyki a zatem tych przedmiotów, które w życiu zdecydowanie bardziej przydatne, jeżeli przydatność mierzymy empirycznością.
Czym w takim razie ma być świecka szkoła, kiedy mówimy o szkołach niewyznaniowych i czy w waszym odczuciu świeckość szkoły stoi w sprzeczności z nauczaniem religii w tej szkole?
Joanna Koleff-Pracka: Odniosę się do koncepcji świeckiego chrześcijaństwa, czyli formuły, w której świeckość nie oznacza braku Boga, ale nie oznacza też epatowania Bogiem, nie oznacza indoktrynacji i narzucania swojego światopoglądu. Ta dyskusja mi się nie podoba, ale daleka jestem od tego, żeby powiedzieć, że nic nie jest do zmiany, jeśli chodzi o nauczanie religii. Cały czas rozmawiamy o tym w sposób zerojedynkowy. Były już takie przykłady, że próbowano w szkołach lekcje religii zastąpić religioznawstwem.
W Polsce też pojawiają się takie pomysły.
Joanna Koleff-Pracka: Tylko to się nie sprawdziło. Tymczasem koncepcje nauczania kooperatywnego są próbą wyjścia z pewnego impasu, zaproponowania poszerzonej koncepcji myślenia o swoim wyznaniu w kontekście wierzącego człowieka. Jeśli jest jakieś zadanie dla świeckiej szkoły, to trzeba stworzyć taką przestrzeń, która pozwoli człowiekowi się rozwijać a jednocześnie nie zabierze rozwoju innemu człowiekowi.
Masz jakiś pomysł, jak to robić dobrze?
Paweł Rogala: Wkład pracy Joanny i Marka, którzy próbują stworzyć taką przestrzeń ekumeniczną, jest bardzo budujący, wychodzi do przodu. Nie ma w sumie znaczenia, czy religia jest w szkole czy poza szkołą. Pamiętam taki spór niemieckich polityków, kiedy koalicja SPD-PDS, która rządziła Berlinem, chciała wyrzucić religię z niemieckich szkól publicznych w ramach podejścia, że to ma być świeckie i neutralne. Wtedy religii bronili Zieloni i CDU. To nie jest kwestia obecności czy nieobecności religii w szkole. Pytanie jest takie, jak to robić mądrze. Wiem, że ktoś mądrze wychowuje moją córkę, wiem, że są mądrzy katecheci, ale znam też osoby, które się do tego nie nadają. Pytanie jest, w jaki sposób dobierać ludzi do pracy z młodzieżą.
To jest pytanie, w jaki sposób te dobre praktyki wypracowywane poza szkołą w placówkach niepublicznych, niekiedy i w placówkach publicznych, szkołach , gdzie lekcje religii są bardzo dobre, przenosić, czego oczekiwać, jakie oczekiwania formułować, ale też na co zwracać uwagę. Też jestem ciekawa Pawle twoich doświadczeń z córką, która w nie uczęszcza na lekcje religii w szkole.
Paweł Rogala: To nie jest problem, ja uważam, że to jest nawet jakaś wartość dodana. Antosia jest dobrze wychowana religijnie, ma zaufanie do mnie jako do rodzica, który próbuje pewne treści przekazać, ma zaufanie do pani prowadzącej religię a z drugiej strony jest w klasie z chłopcem, który na religie nie chodzi. Ona może dzięki temu, że jest taki chłopiec w klasie, sobie wyobrazić, że to nie jest opcja dla każdego dziecka. Antosia to jest dziecko o dość mocnej osobowości, dość dużym zaufaniu, otwartości na świat. Pytanie, jak takie metody alternatywne, w jakich uczestniczy moja córka, wypuścić w szerszy obieg. Czy to jest w ogóle możliwe. Być może to jest pytanie mniej więcej tej ciężkości co to, czy możliwa jest masowa lektura tekstów św. Augustyna. Nie wiem.
W Kościele ewangelicko-augsburskim próbuje się pracować takimi metodami ze wszystkimi dziećmi, nie tylko z tymi wybranymi, bardziej zainteresowanymi.
Joanna Koleff-Pracka: Możliwości są inne, bo Kościół jest mniejszy. I on daje szansę, aby szybciej rozpowszechnić informację czy dobre praktyki. Więc może mogłaby zaistnieć jakaś platforma, jakaś forma współpracy. Po naszej ostatniej audycji do ojca Marka dzwonili katecheci z Krakowa, żeby zapytać, gdzie się można tego uczyć i jak to zrobić. I jeszcze jedna rzecz, która jest jakaś kontra wobec całej tej dyskusji. Pytanie, czy w szkole w ogóle można zbudować wspólnotę ludzi, których jest jednak garstka, którzy mogą wybrać swoje wyznanie i to, czy chcą na religię chodzić. Cztery razy do roku organizujemy nabożeństwa. One są naprzemiennie organizowane w dwóch świątyniach, wspólne ekumeniczne i przytrafił nam się na początek roku taki prezent. Świetnie wykształcone dzieci, studenci z dwóch ostatnich roczników wróciły do nas, żeby się z nami dzisiaj pomodlić. To jest coś zupełnie dodanego, czego nie należało oczekiwać a a jednak się stało. To jest miara takiego poczucia, że tę sferę można w szkole sprawować i robić to na tyle dobrze, że ci ludzie będą chcieli do tego wrócić.
Jeżeli rozmawiamy o budowaniu dialogu, to cały czas mówimy o tym w perspektywie ekumenicznej, to znaczy w gronie ludzi wierzących, wyznających jakąś religię. Ale czy nauczanie religii daje narzędzia do budowania płaszczyzny dialogu również z osobami niewierzącymi, które nie są zainteresowane kształceniem konfesyjnym.
Joanna Koleff-Pracka: Na lekcjach w szkole mamy dzieci nie tylko dwojga wyznań, ale mamy dzieci niewierzące oraz z innych Kościołów. One chcą przychodzić, ponieważ mają takie poczucie, że tam się coś dzieje dla nich ważnego, w czym one się mogą znaleźć. To są dzieci, które przychodzą na tę lekcję jako zadaną dla siebie. Więc pytania oczywiście są poszerzone o perspektywę, w której Boga nie ma, jako alternatywy w życiu.
Ojciec Marek Donaj, który współpracuje z Joanną Koleff-Pracką w VII Niepublicznym Liceum im. Mikołaja Reja w Krakowie, mówi tak: „Trzeba się uzbroić w nietypowe kościelne nastawienie, dotykać wszystkich problemów, z którymi mierzą się młodzi ludzie, i znajdować się w tym bez uprzedzeń. Na naszych lekcjach spotykamy się z różnymi typami postawy wobec religii. Są także dzieci, które stoją z boku. Najważniejsze jednak wyzwanie polega na tym, aby zachęcić piątkę uczniów, bo tyle liczy grupa ewangelicka, by zechciała się spotkać z piętnastoma katolikami i jak zachęcić tych piętnastu, co nieraz bywa jeszcze trudniejsze, by chcieli podjąć dialog z tą piątką”. Cytując ten fragment, myślę o tym, że nasze kompetencje dotyczące dialogu społecznego są bardzo nikłe. Nie mamy ochoty podawać ręki osobie, która przynależy do innej partii politycznej albo głosuje na inną partię, to być może to jest jakieś minimum, które Kościoły chrześcijańskie w Polsce powinny zrobić, to znaczy przenieść punkt ciężkości na wychowywanie ludzi, którzy jako wyznawcy będą gotowi do dialogu również z innym, również tymi niewierzącymi.