Dwa tygodnie temu, kiedy radni zajmowali się budżetem podczas pierwszego czytania, w rozmowie ze mną jeden z nich - finansista - krytykował budżet „na logikę”. Mówił: „Jeśli pan redaktor wydaje więcej niż zarabia, to jest pan w kropce”. Ja ekonomistą nie jestem, ale z deficytem chyba nie jest tak prosto?
Oczywiście, że nie jest. Gdybyśmy chcieli żyć wszyscy - rodziny, czyli gospodarstwa domowe, miasta, kraje - według zasady: wydajemy tylko tyle, ile zarabiamy, to znacznie gorzej wyglądałaby sytuacja generalnie całego świata. Nie tylko Polski i nie tylko Krakowa.
Pytanie brzmi: na co wydajemy pożyczone środki. To jest klucz. I oczywiście: czy koszty pożyczania - bo pożyczanie kosztuje, trzeba płacić odsetki - są możliwe do obsłużenia. Czy będziemy w stanie w przyszłości płacić odsetki od tych pieniędzy, które pożyczamy. To są najważniejsze pytania - choć oczywiście jest ich więcej.
Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: ma pan możliwość podjęcia pracy, ale wymaga to przekwalifikowania i poprawy znajomości języka, na przykład francuskiego. Jeśli zrobi pan te dwie rzeczy, w perspektywie kilkunastu miesięcy dostanie pan dwa razy lepiej płatną pracę. Ale musi pan się przekwalifikować i podciągnąć francuski. W związku z tym bierze pan pożyczkę i przeznacza - powiedzmy - dwadzieścia tysięcy złotych na kursy. Po czym rzeczywiście dostaje pan lepszą pracę, zarabia dwa razy więcej i nie ma pan najmniejszego problemu, żeby spłacać tę pożyczkę. A kiedy ją pan spłaci, pana sytuacja materialna wyraźnie się poprawia. Zresztą zwykle poprawia się już w trakcie spłacania, bo i tak zarabia pan więcej niż wcześniej.
Dokładnie tak samo można podejść do kwestii miasta, gminy czy całego kraju. Pytanie zawsze brzmi: na co przeznaczamy pożyczone pieniądze.
W tym roku deficyt, który Kraków planuje, ma zostać wydany w całości na inwestycje - i to dobrze. Natomiast gorzej, jeśli chodzi o obsługę długu, który już jest gigantyczny. Jak to wygląda pana zdaniem? Czy sytuację Krakowa da się porównać do tej inwestycji z francuskim, czy jednak jest gorzej?
To jest jeszcze trochę inna sytuacja. To jest sytuacja, po pierwsze, pod tytułem: wcześniej zaciągał pan już pożyczki - po to, żeby nauczyć się angielskiego, ale też po to, żeby realizować inne cele, takie bardziej podstawowe. Niemalże wydawał pan pieniądze po to, żeby móc jeść i gdzieś mieszkać. To też ważny element.
Druga sprawa: ten, kto panu dopłaca, dzięki czemu ma pan większe pieniądze do dyspozycji co miesiąc, niekoniecznie jest przewidywalny. Mam na myśli państwo polskie, które wielokrotnie zaskakiwało samorządy pomysłami, które de facto zmniejszały środki, jakimi samorządy dysponują.
Mało się o tym mówiło, ale sporo zrobiono w złą stronę za poprzednich rządów - zresztą nie tylko za poprzednich. Na przykład pewnie przeciętny Kowalski nie wie, że wprowadzono limit dotyczący odpisów VAT w przypadku inwestycji. W Krakowie oznaczało to setki milionów złotych, których nie mamy dzisiaj czy nie mieliśmy realnie do dyspozycji.
Więc sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana i nie wynika tylko z decyzji podejmowanych przez włodarzy Krakowa w ostatnich dekadach. Ona jest też związana z tym, jak państwo podchodziło do współpracy z samorządami. Jak wiemy, źródła finansowania samorządów pochodzą z różnych miejsc, a część jest powiązana z tym, co daje państwo - choćby w obszarze edukacji. To bardzo wiele elementów.
Do tego dochodzą doświadczenia „z zewnątrz”: pandemia, która pogorszyła sytuację budżetu; wcześniej wielki kryzys finansowy, gdy ktoś miał finansowanie w walutach obcych i nastąpił dramatyczny spadek wartości złotego; później bardzo mocny wzrost inflacji, a więc stóp procentowych - i nagle kredyty czy obligacje o niestałym oprocentowaniu stały się znacznie droższe. Stałe oprocentowanie w obligacjach finansujących gminy czy państwa nie jest standardem na świecie. Więc koszt wzrósł. Bardzo dużo elementów złożyło się na to, co obserwujemy dzisiaj.
Warszawa - blisko sześć miliardów złotych. Łódź - niemal pięć i pół miliarda. Wrocław – cztery i pół miliarda. Poznań – dwa i pół. Szczecin podobnie. Oczywiście Kraków jest na pierwszym miejscu wśród dużych miast. To są długi miast zsumowane, tych największych. Pytanie: kiedy dług staje się groźny dla samorządu? Zbliżamy się do dopuszczonej prawem granicy całkowitego zadłużenia – dziś to sto procent rocznych dochodów gminy. Wcześniej bywało sześćdziesiąt procent.
Tu znowu jest kilka elementów. Ale wrócę do tych wielkości, które pan podał - bo one, tak rzucone w przestrzeń, nie muszą oznaczać prawdziwego obrazu sytuacji.
Proszę zobaczyć: nawet jeśli mamy miasta porównywalne pod względem liczby ludności, ale różniące się długiem, to pytanie brzmi: na co przeznaczono pieniądze z pożyczek, kredytów, obligacji. Obligacja to też pożyczka. Czyli znów: na co to wszystko poszło?
Można sobie wyobrazić dwa miasta porównywalne ludnościowo. W pierwszym finansowano głównie cele bieżące - żeby podnieść standard życia „tu i teraz”. W drugim - i tam może być większy dług nominalny - większość poszła na infrastrukturę. To nie tylko drogi, ale też inwestycje przyciągające nowoczesne technologie, projekty, które będą procentować: więcej osób przyjeżdża do pracy, więcej inwestorów chce funkcjonować, a w perspektywie kolejnych dziesięciu lat oznacza to większe wpływy podatkowe wynikające z decyzji sprzed lat. Dwie różne sytuacje.
Sama kwota długu to za mało, żeby jednoznacznie powiedzieć, jaka jest sytuacja finansowa.
A odpowiadając na pana pytanie o granicę: mamy dwie rzeczy, powiązane, ale nietożsame. Pierwsza i najważniejsza to wiarygodność. Granica zadłużania się jest w momencie, kiedy ktoś chce nam jeszcze pożyczać.
W przypadku samorządów w Polsce sytuacja jest o tyle specyficzna, że de facto nie ma procedury upadłości samorządu. Jeśli zaczyna być źle, państwo przejmuje na siebie problem zbyt dużego zadłużenia. I ponieważ państwo ten problem przejmuje, wprowadzono w Polsce zasady, które mają ograniczać zbytnie zadłużanie się samorządów. Dziś to jest sto procent dochodów. Możemy dyskutować, czy to dużo czy mało, bo to nie wynika z jakiejś „cudownej” formułki. To jest kwestia doświadczeń historycznych, analizy, jak wyglądały długi państw i miast i jak dało się je obsługiwać.
Ale tak czy inaczej, przyjęliśmy taki poziom - na poziomie ustawy, przyjętej przez parlament, podpisanej przez prezydenta. Skoro obowiązuje, musimy się do niej stosować. I to jest dziś najistotniejszy element ograniczający narastanie długów. Faktycznie jesteśmy blisko tej granicy i kolejne lata będą wymagały sporo gimnastyki, żeby jej nie przekroczyć.
A propos kosztów obsługi długu: Kraków wydaje czterysta–pięćset milionów złotych rocznie na obsługę długu. To gigantyczne pieniądze.
Tak. I zawsze przychodzi nam do głowy: fajnie by było, gdybyśmy te pieniądze mogli wydać na coś innego. Ale z drugiej strony - jedziemy przez Kraków. Ja teraz nie robię precyzyjnej analizy, na co dokładnie te pieniądze szły, ale pewnie każdy krakowianin potrafi wskazać…
Choćby tramwaj do Mistrzejowic - jedna z największych inwestycji. Kolosalna.
No właśnie. Dlatego powtarzam: nie chcę powiedzieć, że wszystkie inwestycje i wszystkie środki zaciągnięte historycznie przez Kraków poszły tam, gdzie powinny. Ale z całą pewnością w wielu przypadkach poszły na rzeczy absolutnie potrzebne. Mało tego: na rzeczy, które przyciągają dziś do Krakowa nowych inwestorów i nowych mieszkańców. To jest na przykład infrastruktura drogowa czy tramwaje.
Czyli tak: płacimy dziś potężne odsetki, ale dzięki temu, że pożyczyliśmy te pieniądze, podnieśliśmy jakość życia mieszkańców, a z drugiej strony przyciągamy inwestorów, którzy się w Krakowie pojawili.
Dziś wiemy, że outsourcing usług - w takiej formie, w jakiej obserwowaliśmy go w ostatnich dwudziestu latach - się kończy. Polscy pracownicy są istotnie drożsi, do tego dochodzi wzrost cen, kosztów energii, rozwój sztucznej inteligencji. To wszystko sprawia, że to już nie jest „złoty czas” dla outsourcingu.
Ale pamiętajmy: owszem, kilka tysięcy osób zostało zwolnionych w Krakowie w firmach oferujących takie usługi, ale w szczycie - pod koniec 2023 roku - pracowało w tym sektorze ponad sto tysięcy osób. To wciąż jest najważniejsza część krakowskiego biznesu. Z punktu widzenia tych kilku tysięcy – to ogromny problem i trzeba szukać nowej pracy. Ale wciąż prawie sto tysięcy osób pracuje i gdyby nie inwestycje podejmowane w pewnym momencie przez włodarzy Krakowa, nie wiem, czy aż tyle firm i aż tyle miejsc pracy by tu było.
Zresztą podobny problem – bardzo duży wzrost kosztów odsetkowych - widzimy też na poziomie całego państwa. Przyjmuje się, że państwo nie powinno wydawać na odsetki więcej niż dziesięć procent rocznych dochodów budżetowych. Polska przez ponad trzydzieści lat nie przekraczała siedmiu procent. W tym roku będzie dziewięć, a w przyszłym prawdopodobnie powyżej dwunastu procent. To pokazuje, że to nie jest problem tylko Krakowa - to jest problem państwa.
Jest jeszcze jeden element, który istotnie dołożył się do wzrostu kosztów: pandemia. W pandemii pożyczaliśmy pieniądze bardzo tanio - rząd wielkości półtora procent, może trochę powyżej. Także Kraków. Ale bardzo często były to pożyczki w formie obligacji raczej krótkich. Dziś trzeba je rolować, czyli emitować nowe, żeby spłacić stare. A teraz koszt jest dużo wyższy – wyraźnie powyżej pięciu procent. I to powoduje, że odsetki narastają.
Jeśli Kraków ma tak ogromny dług, tak ogromny deficyt po raz kolejny, jeśli jest najbardziej zadłużonym dużym samorządem w Polsce - to kiedy, jak nie teraz, mieszkańcy powinni to odczuwać? Są cięcia w komunikacji miejskiej, teraz będą podwyżki cen biletów, ale one nie były podwyższane od pięciu lat, więc można by powiedzieć: najwyższy czas. Innymi słowy: jakie i kiedy konsekwencje mogą dotknąć krakowian - jeśli w ogóle dotkną?
Jeśli bierze pan pod uwagę to, że dawno nie było podwyżek, to nie do końca się z panem zgadzam. Podwyżek nie było, ale zakres tego, co Kraków wprowadza, jest naprawdę niespotykany.
Mam porównanie przede wszystkim z Warszawą, bo mieszkam w tych dwóch miastach. Komunikacja miejska w Warszawie cały czas jest tańsza niż w Krakowie. A po tych podwyżkach różnica będzie potężna.
Oczywiście Kraków się tłumaczy: w Warszawie więcej osób mieszka. Ja to rozumiem, ale nie zmienia to faktu, że obciążenie mieszkańców kosztami komunikacji będzie bardzo wysokie.
Prawda jest taka, że teraz będzie szukanie pieniędzy gdzie się da - i to dotyczy też państwa polskiego. Zobaczy pan, jak to będzie wyglądało w kolejnych kilku latach.
Oczywiście nikt w tym kraju nie podniesie CIT-u, PIT-u i VAT-u. No chyba że CIT w takich obszarach, które nie są specjalnie lubiane przez społeczeństwo - czyli banki. Ale generalnie podnoszenie dziś PIT-u, CIT-u czy VAT-u to politycznie byłoby samobójstwo. Samorząd zresztą nie ma takiej możliwości.
Natomiast będą różnego rodzaju parapodatki, opłaty, które będą szły w górę. Już idą: akcyzy, podatki cukrowe i tego typu rzeczy. I to samo będziemy obserwowali w samorządach.
Proszę popatrzeć na podatek od nieruchomości, proszę popatrzeć na podatek od nieruchomości w przypadku prowadzenia działalności w nieruchomości - a to jest dopiero początek.
Czyli to będzie takie drobne skubanie po prostu z kieszeni mieszkańców?
Z jednej strony to nie będzie drobne, bo jak pan zrobi „niewielkie skubanie” w wielu miejscach, to w sumie uzbiera się z tego naprawdę pokaźna kwota. Ma pan rację w tym sensie, że pojedyncze elementy będą podnoszone tak, żeby w jednym miejscu nie uderzyć bardzo mocno. Ale jak pan to wszystko pododaje, wyjdą niestety odczuwalne kwoty.
Gościem rozmowy był Marek Zuber, ekonomista i analityk finansowy Akademii WSB.