Droga do rekordu
Skoki grupowe od zawsze były marzeniem i wyzwaniem. Wcześniej polskim skoczkom udało się stworzyć formacje 30- czy 70-osobowe. W 2012 roku padł rekord 70-osobowy. Trzy lata później postanowiono pójść o krok dalej. - Między siedemdziesiąt a sto osób niby nie ma wielkiej różnicy, ale organizacyjnie to ogromne przedsięwzięcie – mówi Paweł Rey.
Skok nie był przypadkiem. Każdy z uczestników miał ściśle określone miejsce zarówno w samolocie, jak i w powietrzu. Formacja powstawała stopniowo. Pierwsze próby polegały na budowaniu bazy, kolejne na dokładaniu kolejnych elementów. Dziewięć prób wystarczyło, by rekord stał się faktem.
Jest osiem państw na świecie, które złożyło taką narodową formację. Nie były to mieszanki skoczków z Europy czy ze świata, tylko z jednego kraju. Dołączyliśmy do tej grupy. Wszystko odbywało się etapami według planu, nie było to spontaniczne – mówi Paweł Rey.
Aby stu skoczków mogło znaleźć się w powietrzu w tym samym czasie, potrzebne było aż pięć samolotów lecących w formacji w kształcie litery V. Z maszyny znajdującej się na czele wyskakiwała baza, a pozostali dołączali w ściśle wyznaczonych miejscach. Każda sekunda opóźnienia mogła oznaczać niepowodzenie. - To jest latanie, a nie tylko spadanie – podkreśla Paweł Rey.
Dlaczego rekord ustanowiono w Czechach? W Polsce brakowało wówczas infrastruktury, by sprowadzić kilka samolotów i zapewnić odpowiednie zaplecze. Sama pogoda także odgrywała kluczową rolę. Próby odbywały się w pełnym ekwipunku – kombinezonach, kaskach i spadochronach. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że połowa skoczków ubrana była na biało, a połowa na czerwono – dla efektu wizualnego, ale kosztem łatwiejszej orientacji w powietrzu.
(cała rozmowa do posłuchania)