fot: A. Malatyńska
Organizatorem tego koncertu była Akademia Muzyczna w Krakowie, w tym dokładnie Katedra Kompozycji i Studio Muzyki Elektroakustycznej. Obchody były skromne i bez Jubilata, który od lat mieszka w Salzburgu i ze względu na zdrowie nie mógł przyjechać do Krakowa. Ale wieczór w Bunkrze Sztuki był transmitowany przez Internet i jak potwierdził prowadzący koncert Marek Chołoniewski, kompozytor wraz z żoną był przy komputerze, i oglądał, i słuchał.
Koncert otworzył utwór „Spektra” na 5 instrumentów Schaeffera z roku 1970 oraz „Les Sins Esoteriques” (Grzechy ezoteryczne) na flet, przetworzenia i komputer Barbary Buczek z 1989 roku. Zostało także wyświetlone wykonanie „Mszy elektronicznej” Jubilata, sprzed wielu lat, w którym udział wziął m.in. Chór Chłopięcy Filharmonii Krakowskiej pod dyrekcją Bronisławy Wietrzny.
Ciekawą część koncertu stanowiły prawykonania serii 90-sekundowych utworów opartych na motywie BSCH (nawiązujących do inicjałów Jubilata), dedykowanych profesorowi przez jego uczniów: Marka Chołoniewskiego, Martina Daske, Anny Jędrzejewskiej, Krzysztofa Kostrzewy, Hossama Mahmouda, Joanny Stępalskiej-Spix, Soo Jung Shin, Ewy Trębacz i Nicole Younes. Wykonawcami byli: Joanna Stępalska-Spix flet oraz przedstawiciele stowarzyszenia Muzyka Centrum, obchodzącego właśnie 42-lecie: Marek Chołoniewski – elektronika, Mariusz Pędziałek – obój, Jan Pilch - perkusja i Kazimierz Pyzik – kontrabas.
Gdy tak słuchałam awangardowej muzyki, która prawie nic się nie zmieniła od 30 lat, to przyszła mi do głowy myśl, że czas upłynął. I to sporo czasu. Muzyka pozostała ta sama, a zmienili się tylko – choć byli ci sami – wykonawcy. Muzycy, którzy za guru uważali i nadal zapewne uważają Bogusława Schaeffera, byli 40 lat temu buntownikami, chcącymi zmienić porządek w muzyce. Dziś ta ich chęć zmieniania świata jakby osłabła, wyjaśniali, choć w „sercu ciągle maj”. Niektórzy z nich mogą już od lat postawić tytuł profesora przed nazwiskiem. Dawniej awangarda jako bunt młodzieży, dziś awangarda jako wypowiedź akademików. Jest w tym pewien absurd, absurd który tak zawsze cenił Schaeffer.
Na widowni było około 50, 60 osób. W Bunkrze Sztuki, w sali w podziemiach, bez okien, gdzie co chwilę – co wszyscy obserwowaliśmy – windą towarową w trakcie koncertu dowożono spóźnialskich, muzyka brzmiała trochę karykaturalnie. Koncert stał się pewnego rodzaju happeningiem, który wszyscy tworzyliśmy. Atmosfera była luźna, sympatyczna, wręcz jak na domowej imprezie. Wyświetlany był na ekranie list gratulacyjny do Jubilata od prezydenta Andrzeja Dudy, wyświetlane były partytury, z których grali muzycy. Czuło się w tym wieczorze pewną groteskę. Być może wszyscy byliśmy aktorami dla jednego widza – Bogusława Schaeffera.
I tak słuchając muzyki myślałam o Jubilacie. Bo dla mnie Bogusław Schaeffer to przede wszystkim autor książek, którymi wprowadzał mnie w obcy i kompletnie nieznany świat muzyki najnowszej. W latach 80., w izolowanej Polsce to tylko Schaeffer wiedział o co chodzi w muzyce współczesnej. I dzielił się tą wiedzą pisząc liczne leksykony muzyki najnowszej.
Kiedy wiele lat później poznałam go osobiście, stało się dla mnie jasne, że dla Bogusława Schaeffera najważniejsza jest twórczość. Stanowi motor całego życia, daje siłę, napędza dzień za dniem. Dzięki niej czuje, że żyje. Praca zawsze mu przychodzi z dużą łatwością. Nie przeżywa twórczych męczarni, nie czeka na wenę, nie chodzi nerwowo po pokoju. Po prostu siada i pisze. I nie robi tego dla sławy. Bo poklask jest dla niego idiotyzmem.
Bogusław Schaeffer napisał blisko 600 utworów muzycznych, do tego trzeba dodać jeszcze około 50 sztuk teatralnych i kilkanaście książek, z których wiele zostało przetłumaczonych na język m.in. fiński, angielski, koreański, chiński. Ma na swoim koncie także 200 grafik, które były wystawiane na licznych wystawach i ponad 800 artykułów i felietonów. Dużo. Nawet bardzo dużo.
Pamiętam, że kiedy 20 lat temu odwiedziłam go w jego krakowskim mieszkaniu, na osiedlu Kolorowym w Nowej Hucie, ze zdumieniem zauważyłam, że komponował tradycyjnie na papierze, ręcznie. Okazało się, że nie uznaje komputera. Trudno mi było też uwierzyć, że ten „ojciec nowoczesności” nie miał nigdy faksu, komórki, a trzy maszyny do pisania w jego mieszkaniu stały zepsute.
Dramaturgiem – jak mówił – stał się z dnia na dzień, przypadkiem. Zaczął tworzyć krótkie dzieła teatralne, pełne groteski, humoru i absurdu. To właśnie te sztuki – wszystkie „Scenariusze” czy „Audiencje” – przyniosły mu rozgłos. Teatr zaczął go fascynować, zwłaszcza, że mógł kreować świat, jakiego nie ma i jakiego nigdy nie było.
Jego teatr to przede wszystkim teatr słowa i nieograniczonej wyobraźni oraz humoru. Nie ma w nim wielkich dekoracji, czy rozbuchanych kostiumów. Na scenie, często pustej, pojawiają się aktorzy, którzy publiczność zdobywają słowem. Te słowa są tak dobrze dobrane, że już istnieją na świecie grupy „schaefferystów” porozumiewających się językiem teatru Schaeffera, uznając ten język za swój.
Czasy dla Bogusława Schaeffera nie były łaskawe: najpierw trwała komuna, która uniemożliwiała dostęp do tego, co działo się na świecie, a później nadciągnęła trwająca do dziś era popkultury zagłuszająca wszystko, co wartościowe. W Polsce zdobył rozgłos przede wszystkim jako autor sztuk teatralnych, lecz jego muzyka pozostaje powszechnie nieznana. Ci, którzy go odkryli często powtarzają, że jest geniuszem, który znacznie wyprzedził swoją epokę.
Bogusław Schaeffer od ponad 60 lat jest uważany za szarą eminencję muzyki, artystę osobnego. Nie stworzył frakcji artystycznej, nie zorganizował grupy. Samotny w swojej twórczości, idzie własną artystyczną drogą prowadzącą tam, gdzie jeszcze nikt przed nim nie był. Nie ogląda się za siebie, bo nie ma po co. Nikt się z nim nie ściga. Za nim jest wielka pustka.
Ale pamiętają zawsze o nim uczniowie, i uczniowie jego uczniów, co pewien czas organizując „Schaefferiady”.
Panie Profesorze, wszystkiego najlepszego!