Owiewa mnie chmura smrodliwego dymu. Chodnikiem maszeruje pan z petem przyklejonym w kąciku ust i z każdym wydechem wypuszcza cuchnący kłąb.
Palących wyrzucono z kawiarń, restauracji i urzędów. Wreszcie można poczuć zapach kawy czy potraw, a nie zatęchły, wbity w ściany i obrusy smród. Niestety, często palarnie urządzone są przy wejściu do budynku - np przed jednym z banków stoi zazwyczaj grupa palących pracowników i żeby wejść do środka trzeba się przedrzeć przez zasłonę dymną.
Wynajmujący mieszkanie zastrzegają : palić nie wolno, bo po palaczach trzeba wymienić zasłony, dywany i obicia. W efekcie lokatorzy palą przed bramą, wychyleni przez okno, albo na balkonie, a smród wciska się do mieszkań na wyższych piętrach.
Nie wolno palić na przystankach tramwajowych, ale nikt tego zakazu nie przestrzega. Chodnik usłany jest petami, palący wskakują do tramwaju w ostatnim momencie i już w środku wypuszczają dymek, którym zaciągnęli się przed wejściem. Najbardziej kuriozalną sytuację zaobserwowałam na krótkim przystanku między Dietla a Pocztą Główną. Pewien pan, któremu żal było zgasić papierosa, przejechał ten jeden przystanek, chowając peta... w dłoni i zasmradzając cały pojazd.
Wiele taksówek cuchnie zastarzałym dymem, czasami w upiornym połączeniu z wunderbaumem. Winni są sami taksówkarze, którzy palą w aucie - cóż z tego, że przy otwartych drzwiach - ale także pasażerowie i ich przesiąknięte dymem ubrania, zostawiające na siedzeniach smrodliwą pamiątkę.
Palący nie zdają sobie bowiem sprawy, jak strasznie śmierdzą ich ubrania. Jeśli nie są codziennie zmieniane, dym połączony z brudem daje odrażający odór. A kiedy palaczom zwróci się na to uwagę - obrażają się.