Od lat za wzór kibicowania stawiani są kibice siatkówki. Owszem, widowisko przez nich stwarzane jest piękne, ale kiedyś tych kibiców nie było tak wielu. Wystarczyło jednak kilka sukcesów („Złotka” Niemczyka, męska reprezentacja) i fani nagle się pojawili. Nie chce im umniejszać, ale kibice piłkarscy byli zawsze.
Dzisiaj się patrzy na nich przez pryzmat piłki klubowej, gdzie jeszcze do niedawna zadyma na stadionie była normą a teraz krzywo się patrzy na wyzwiska na stadionie. Jednak fani z reprezentacją byli zawsze i zawsze za nią jeździli po świecie, mimo fatalnych wyników w ostatnich latach.
Niestety (a może stety?) wywodzę się z pokolenia, które o sukcesach naszych piłkarzy słyszało jedynie od rodziców. Orły Górskiego, olimpiada w Barcelonie. Nie widziałem tego na własne oczy. Mimo to zawsze jak jest mecz naszej kadry, z nadzieją siadam na stadionie lub przed telewizorem.
W sobotę przeżyłem jeden z dwóch najpiękniejszych meczów w moim życiu. Pierwszy miał miejsce 1 września 2001 roku. Miałem 11 lat i ojciec zabrał mnie na mecz Polska – Norwegia na stadionie śląskim w Chorzowie. Właśnie wtedy awansowaliśmy na mistrzostwa świata w Korei i Japonii. Wygraliśmy 3-0 a trener Engel fruwał w powietrzu podrzucany przez piłkarzy.
Tym razem wielkiej nadziei nie miałem. Za dużo już oglądałem (na żywo widziałem klasycznego Kuszczaka, któremu gola strzelił bramkarz Kolumbii), żeby wierzyć w cud. Liczyłem chociaż na bezbramkowy remis.
Oni jednak wygrali. Wygrali, bo przez bite 94 minuty meczu dosłownie „jeździli na tyłkach”, jak to pięknie w żargonie określa się walkę. To im się należało. „Im” czyli piłkarzom, żeby wreszcie w siebie uwierzyli, ale także „im” czyli kibicom, za te wszystkie chude lata.
Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć – dziękuje Panowie Piłkarze. Oby tylko sen nie prysł w meczu ze Szkocją.
Krzysztof Orski