Tytuł „Powidoków” sugerował, że opowieść o niedoli malarza Władysława Strzemińskiego – twórcy neoplastycyzmu w sztuce – zostania przedstawiona przez Wajdę w sposób wyjątkowy; plastyczny, a nawet więcej – zmysłowy. Wyróżnione powidoki są bowiem terminem z dziedziny historii sztuki opisanym przez Strzemińskiego w rozprawie o znamiennym tytule „Teoria widzenia”. To obrazy wewnętrzne powstające na siatkówce oka po chwili patrzenia na przedmiot odbijający światło.
Wajda, który studiował na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych właśnie malarstwo, mógł przekuć teoretyczną koncepcję Strzemińskiego w formę swego filmu, ożywiając choćby jego styl. Uczynił tak choćby Mike Leigh w zjawiskowym „Panu Turnerze”, w którym świat przedstawiony dokładnie odbija paletę barw stosowaną przez tytułowego malarza. Wajda obrał jednak zupełnie inny kierunek, pozostając wierny tradycyjnemu – akademickiemu sposobowi opowiadania, który na dodatek przyozdobił dosadną metaforyką. To dość rozczarowujące, gdyż laureat Oscara za całokształt twórczości nieraz prezentował – choćby w „Brzezinie”, „Pannach z Wilka”, „Kronice wypadków miłosnych” czy „Tataraku” – swą malarską wrażliwość przejawiającą się w zachwycającym operowaniu światłem. Do mistrzostwa też opanował poetykę języka ezopowego w kinie, którą wyrażał w kunsztownych metaforach czy to w „Kanale”, czy w „Popiele i diamencie”.
Należy jednak oddać, że waga wywodu prowadzonego przez Wajdę w „Powidokach” – o uznanym malarzu zgładzonym przez komunistyczną władzę i wyrzuconym na śmietnisko historii – jest oczywiście nie do podważenia. Kurczowe jednak przywiązanie do tematu przesłoniło reżyserowi inne równie ważne konteksty związane z życiem Strzemińskiego, które z „Powidoków” zostały po prostu wymazane, jakby nigdy nie istniały. Próżno więc szukać w nim odwołań do kształtującej się w powojennej Polsce awangardy czy też burzliwego związku bohatera z rzeźbiarką Katarzyną Kobro. Wajda nie pochyla się również nad cielesnością artysty pozbawionego przecież ręki i nogi. Jego Strzemiński zdaje się nie mieć z tego powodu żadnych bolączek i żyje, jak każdy sprawny człowiek.
Te wszystkie braki sprawiają, że kreacja Bogusława Lindy staje się jedynie reprezentacją suchego wywodu o malarzu, który nigdy nie sprzedał się władzy. Wytchnienia brakuje też w ciężkawych kwestiach utkanych albo z komunistycznych manifestów (wypowiadanych przez dygnitarzy), albo przywodzących na myśl hasła z encyklopedii. Zgodnie z tą praktyką Strzemińskiego przedstawia nam muzealna przewodniczka, która oprowadzając szkolną wycieczkę, opowiada o osiągnięciach artysty w dziedzinie sztuki, żeby i widz dowiedział się, kim był bohater. Tyle, że dojrzały odbiorca nie przychodzi do kina na lekcję historii, a po przeżycie, którego „Powidoki” – mnie jednak nie dostarczyły.
(Urszula Wolak/ko)