Nowa seria PWM cieszy. Bo oto po wielu latach przerwy wydawnictwo powraca do misji popularyzowania muzyki. To ważne, bo muzyka – nazwijmy ją klasyczną – jest w kręgu zainteresowania mniejszości. Opublikowany przez IMIT 10 lat temu raport pokazał, że rynek muzyki klasycznej w Polsce szacowany jest na około 5 milionów odbiorców. Jak to wygląda teraz? Trudno powiedzieć, ale organizatorzy koncertów od lat narzekają, że maleje ilość abonamentowej publiczności. Odchodzą starsi stali słuchacze a w ich miejsce nie pojawiają się nowi. Oczywiście większość powie, że teraz króluje Internet, gdzie znaleźć można najlepsze wykonania. Jest w czym wybierać, dlatego pewnie młodzi rzadko kupują abonamenty na cały sezon w filharmoniach. Tylko czy takie myślenie nie jest myśleniem życzeniowym?
Wydaje mi się, że popularyzowanie muzyki staje się jednym z ważniejszych zadań PWM, oficyny istniejącej od ponad 75 lat, która jest teraz wielką instytucją, bo nie tylko zajmuje się m.in. zarządzaniem prawami autorskimi swoich kompozytorów, zapewnieniem materiałów muzycznych do koncertów, wydawaniem nut, książek ale także wydawaniem płyt, organizacją koncertów itd. I w tym kontekście pojawienie się popularnych monografii, może być odczytane jako próba budowania publiczności dla muzyki klasycznej, lub szerzej - jako próba budowania rynku muzyki.
Wiele lat temu, kiedy byłam jeszcze w podstawówce wpadła mi w ręce właśnie taka mała monografia wydana w latach 70. przez PWM „Debussy” (autor Georges Gourdet), która miała dla mnie kluczowe znaczenie. To dzięki tej książeczce muzyka stała się częścią mojego życia, pierwszym stopniem wtajemniczenia. Po niej przyszły następne, także z tej samej popularnej serii np. „Szymanowski”, czy już z lat 80. felietony albo wspomnienia kompozytorów „Monsieur Croche” Debussy’ego czy „Jestem kompozytorem” Honnegera.
Teraz gdy porównuję te dawne książki z nową serią PWM, widzę pewne podobieństwa. Praktycznie zasada jest ta sama: objętość, która nie przekracza 150 stron, format kieszonkowy, czcionka drobna i przede wszystkim ciekawe treść. W nowych monografiach, w przeciwieństwie do starych, nie ma co prawda przykładów nutowych i zdjęć, ale to lepiej, bo każdy z nas ma w kieszeni telefon i w razie potrzeby może to co jest opisane zobaczyć a nawet usłyszeć.
W zainaugurowanej w maju serii PWM „Małe monografie. Wielcy ludzie” ukazały się trzy tytuły – „Lutosławski” Danuty Gwizdalanki, „Palester” Lecha Dzierżanowskiego i „Szymański” Krzysztofa Kwiatkowskiego. Na jesień PWM zapowiada kolejne trzy pozycje takie jak: „Bacewicz” Joanny Sendłak, „Telemann” Karola Buli i „Berlioz”, którego autorem jest Bruno Messina (w tłumaczeniu Marty Turnau). Zastanawiałam się według jakiego klucza została dobrana grupa kompozytorów, ale muszę się przyznać, że rozwiązania nie znalazłam. Być może zadecydował o tym przypadek.
Na początek przeczytałam pozycję o Palestrze autorstwa Lecha Dzierżanowskiego, bo to kompozytor, który należy do pokolenia wygumkowanego z historii muzyki polskiej przez władze PRL-u. Wciąż mało mamy o nim informacji, wciąż mało wykonujemy jego muzyki. Dzięki książce przypomniałam sobie, że jedyny raz po wyemigrowaniu Roman Palester przyjechał do Polski, do Krakowa, jesienią 1983 roku, na prawykonanie swojego Te Deum, które zabrzmiało w Filharmonii Krakowskiej. I ja na tym koncercie byłam, jako sprawozdawca studenckiego Alma Radio. Doskonale pamiętam kompozytora, który przy wielkim aplauzie publiczności został przez dyrygenta Tadeusza Strugałę zaproszony do ukłonów na scenę. Nie wiedziałam, że ten parodniowy pobyt w Polsce został tak źle przez kompozytora odebrany, że twórca został na początku okradziony, a później zlekceważony przez czołowych polskich twórców.
Książka o Pawle Szymańskim Krzysztofa Kwiatkowskiego stała się dla mnie niezwykłą i bardzo odkrywczą podróżą po jego twórczości, choć niewiele się dowiedziałam o nim jako o człowieku. Sięgając po tę pozycję nie liczyłam zresztą na to zbytnio, bo kompozytor należy do tych, którzy nie dbają o autopromocję. Poza tym Szymański znany jest z tego, że niechętnie wypowiada się o swoich utworach, nie narzucając w ten sposób słuchaczom interpretacji. Faktem jest, że kompozytor jest ogromnie popularny i wykonywany w wielu krajach. Trzeba przeczytać bo to ciekawa postać i wspaniała muzyka.
Z największą przyjemnością pochłonęłam „Lutosławskiego”, nie ze względu na nazwisko tytułowego bohatera, ale przede wszystkim ze względu na autorkę – Danutę Gwizdalankę. Jej sposób wchodzenia w temat, umiejętność prowadzenia narracji, skrótowość, dowcip, porównania, konteksty powoduje, że jej każdą książkę czyta się z wypiekami na twarzy. Wielki to talent. Tym bardziej, że podejrzewam iż nie było jej w tym przypadku wcale łatwo. Jest przecież współautorką, obok Krzysztofa Meyera, dwutomowej monografii Lutosławskiego i wybór materiału, który miał się znaleźć w małej monografii wymagał zapewne wielu kompromisów. Wyszła książka niezwykle zgrabna i ciekawa.
Małe monografie PWM zostały wydane nie tylko w wersji papierowej. Można je też kupić w wersji elektronicznej jako ebook. Warto!