„Naginając reguły”

Reż. Behnam Behzadi

Prod. Iran 2013

Takim, jak choćby Behnam Behzadi, autor frapującego dramatu psychologicznego „Naginając reguły”. Ten iracki artysta dał się nam już poznać jako współscenarzysta „Półksiężyca” (2006) Bahmana Ghobadiego, wzruszającej opowieści o muzyku, który jedzie na koncert do irackiego Kurdystanu, by zagrać tam swoją kompozycję z kobiecym głosem w roli głównej, od czasów rewolucji islamskiej zakazanym w Iranie.

Akcja „Naginając reguły” także rozgrywa się w artystycznym środowisku. Oto amatorska grupa młodych ludzi, przygotowująca od pół roku swój debiutancki spektakl. Tworzą ją studenci różnych kierunków, głównie technicznych uczelni, którzy w większości wybrali je nie z zainteresowań, a by nie denerwować rodziców, z pogardą patrzących na studia artystyczne. Jedynym „prawdziwym” artystą jest Amir, student szkoły teatralnej, który reżyseruje przygotowywany spektakl. I nagle młodym wyznawcom teatru nadarza  się nieprawdopodobna gratka, otrzymują zaproszenie na zagraniczny festiwal, co więcej, udaje im się pokonać wszelkie bariery natury organizacyjnej i uzyskać paszporty. Wydaje się, że raj stanął otworem. Niestety, Szeherezadzie – grającej główną rolę w spektaklu – dokument zabrał ojciec, który nie tylko jest przeciwnikiem zagranicznego wyjazdu, ale uważa, że teatralny ansambl źle wpływa na jego córkę. I tu zaczyna się dramat: zastąpić Szeherezadę inną aktorką czy zrezygnować z wyjazdu, „odbić” dziewczynę spod ojcowskiej opieki siłą czy iść na ustępstwa z jej ojcem, nie mając pewności, że dotrzyma warunków „umowy”? A wyjazd na festiwal to szansa nie tylko pokazania się za granicą, a również możliwość ewentualnego tam pozostania…

Film Behzadiego, pomimo że jego dramaturgia w ogromnej mierze oparta jest na słowie, a akcja rozgrywa się w dość ograniczonej przestrzeni, wciska w fotel – dzięki suspensowi i nieoczekiwanym zwrotom dramaturgicznym, a także doprowadzeniu do ekstremalnej sytuacji, w której wszelkie maski muszą opaść. Obu stronom konfliktu. Oglądając irański film, przypomniałem sobie polskie tytuły spod znaku kina moralnego niepokoju: „Aktorów prowincjonalnych” Agnieszki Holland, „Wodzireja” Feliksa Falka, „Amatora” Krzysztofa Kieślowskiego. I metodę pars pro toto, uparcie stosowaną przez polskich reżyserów. Przecież tak naprawdę „Aktorzy prowincjonalni” to nie była tylko opowieść o aktorach z prowincjonalnego teatru, „Wodzirej” – o środowisku estradowym, a „Amator” – o filmowcu amatorze. Trzeba było tylko trochę „nagiąć” percepcyjne reguły.

 

 

 

Jerzy Armata