Gdyby marnowanie żywności nie było globalnym problemem, można by przypuszczać, że to spadek po PRL, kiedy wszystkiego brakowało. A kiedy udało się coś kupić, to robiło się zapasy, nawet tych produktów, których długo przechowywać nie można. Towarem pierwszej potrzeby były więc zamrażarki kupowane za łapówki, po znajomości, lub wystawane w - wielodniowych czasami - kolejkach. Jednak tych, którzy taką zamrażarkę zdobyli i napełnili jedzeniem przywiezionym ze wsi, mogła czekać przykra niespodzianka w postaci " przerwy w dostawie prądu", jak to wówczas pokrętnie nazywano i jeśli taka przerwa potrwała dłużej, jedzenie zdobyte - i to za ciężkie pieniądze - trafiało do kosza.
Dziś coraz mniej ludzi pamięta tamte czasy, sklepy są pełne towarów, ale nawyk robienia zapasów pozostał. Przed świętami tłumy szturmowały sklepy i place targowe, kupując co i ile się da. Podejrzewam, że duża część tych zakupów w najbliższych dniach trafi do śmietników. Wylądują tam przede wszystkim owoce, jarzyny, wędliny i chleb.
Robimy absurdalne zapasy pieczywa i to nie tylko przed świętami. W każdy piątek obserwuję kolejki w piekarniach i ludzi wynoszących pełne torby chleba i bułek tak, jakby głównym, weekendowych zajęciem było żucie pieczywa.
W internecie znaleźć można mnóstwo porad - jak kupować, żeby nie marnować. Nie przepadam za poradnikami, bo każdy powinien robić to, co uważa za słuszne, ale może warto powiesić na lodówce zdjęcie biednych, afrykańskich dzieci i rzucić na nie okiem przed wyjściem na zakupy?
Kiedy w Wielki Piątek przechodziłam obok placu na Grzegórzkach, usłyszałam komunikat: " Uwaga kupcy i kupujący, na placu pojawili się kieszonkowcy, proszę zachować ostrożność". Szkoda, że nie dodano - kupujcie tyle, ile możecie zjeść.