Artystyczna bezkompromisowość, niezwykła plastyczność i prawdziwy aktorski instynkt, pozwalają jej łączyć wielkie role teatralne z karierą w show biznesie - mówią o niej koledzy z teatru. W spektaklu "Caryca Katarzyna" przechadza się nago wśród publiczności, pozwalając się widzom dotykać. W "Towiańczykach" zakłada suknię na głowę i również nago wędruje ku publice. Nie boi się takich wyzwań, bo ciało aktora jest narzędziem w ręku reżysera.

W Radiu Kraków słyszymy ją w słuchowisku "Szalona lokomotywa".

Marta Ścisłowicz - aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna gościem programu "Przed hejnałem".

 

- Po raz pierwszy pracujesz przy słuchowisku?


- Nie jest to moje pierwsze spotkanie ze słuchowiskiem radiowym, ale jestem po raz pierwszy w Radiu Kraków. To moja pierwsza praca w tym miejscu i pierwsze zetknięcie z Radkiem Rychcikiem.

 

- Ale pracujesz w gronie aktorów, których już znasz z pracy w Teatrze Starym.


- Skład tego słuchowiska to jest większość moich kolegów z Teatru Starego. To zawsze są miłe spotkania, gdy można wrócić do tego samego składu, ale z innym reżyserem, w innym temacie i w innej materii - jaką jest radio. Radio to jest medium, z którym nie mam na co dzień do czynienia. To jest dla mnie fascynująca przygoda.

 

- Jak wrażenia?


- To było absolutnie szalone spotkanie z Radkiem Rychcikiem. Było bardzo nieradiowo, tzn. Radek reżyserował nas i to słuchowisko nie w ten sposób, do jakiego my aktorzy jesteśmy przyzwyczajeni. Ciągle mówił - mniej, mniej i nie byliśmy pewni, czy w ogóle coś gramy i czy coś przenosi się na radioodbiornik. Podobno w tym szaleństwie jest metoda i mam nadzieję, że ta "Szalona lokomotywa" będzie takim szaleństwem, jakie było podczas pracy.

 

- W zespole Narodowego Starego Teatru jesteś od dwóch lat na etacie. Po co modnej dzisiaj aktorce filmowej, serialowej i teatralnej etat? To nie jest tak, że się tym ograniczyłaś?


- Nie czuję się ograniczona, wręcz przeciwnie. Jest obecnie taka sytuacja na rynku pracy, że jedynie bycie w zespole teatralnym daje aktorowi gwarancję ciekawych spotkań z reżyserami, ale i aktorami. Jeśli są elastyczni, to jest szansa, by być w zespole, ale i robić dużo innych rzeczy, łączyć je. Praca na etacie w Teatrze Starym w Krakowie jest dla mnie gwarancją fantastycznych spotkań ludzkich, nie tylko zawodowych.

 

- Urodziłaś się w Tychach, studiowałaś we Wrocławiu, pracowałaś 5 lat w Bydgoszczy, najbardziej nagradzano Cię za rolę teatralną w Kielcach, a teraz jesteś jedną nogą w Warszawie, gdzie grasz w serialach, ale i związana jesteś z Krakowem. Głowa boli od tych podróży?


- Czasem boli. Kiedy jest bardzo intensywnie, to faktycznie już sobie myślę - kiedy już będzie czas bez tego dresu, czapek i kurtek! Bywa to męczące momentami, ale mimo to bardzo to lubię. To mi daje świeżość. Mobilność daje poczucie, że nie jest się przywiązanym do miejsca, że wszystko czego się potrzebuje, ma się przy sobie, w sobie. Można wiele brać z tych różnych miejsc, z różnych ludzi i tę wewnętrzną walizkę pakować. Wtedy ta walizka, z którą się podróżuje przestaje mieć znaczenie.

 

- A gdzie jest twój dom?


 - W Warszawie.

 

- Zdarzyło ci się kiedyś zostać obrażoną przez osobę z publiczności.


- Tak, to było podczas spektaklu Carycy Katarzyny. To spektakl, w którym głównym tematem jest ciało. Jest tam scena, która tematycznie jest związana z przejęciem władzy przez Katarzynę. Tę paralelę ujęliśmy w ten sposób, że ja wychodzę do publiczności z makietą, tę makietę mam przy piersiach i zachęcam widzów do dotykania moich piersi. Ta scena jest ryzykowna, bo zachęcam widzów do interakcji. Nigdy nie wiem, co się może wydarzyć. Faktycznie w Gdyni jedna z pań - tak zaburzyła jej się fikcja z rzeczywistością, przesunęła się jej granica między aktorem a widzem, że postanowiła zareagować w ostry sposób i posypały się obelgi w moim kierunku. To był fantastyczny moment. Ta pani tak poddała się iluzji, bo najpierw zaczęła do mnie mówić jako do aktorki, a potem zaczęła mówić - Caryco, Katarzyno. Mam poczucie, że tak się przenikają te dwie przestrzenie, że ta granica między teatrem a życiem się zatarła. Od tego momentu spektakl dostał dodatkowego paliwa, bo ja wdałam się z tą panią w polemikę. Takie sytuacje są piękne, bo to jest coś nowego, interaktywnego. Ta pani była aktorką tego wieczoru.

 

- Potem też się kłaniała razem z resztą zespołu.


- Tak, podeszłam do niej i podałam jej dłoń. Pani powstała, ukłoniła się widowni. Okazało się, że jest w Trójmieście osobą dosyć znaną, bo jest profesorem na Uniwersytecie. W związku z tym  jest osobą publiczną.  I to było ciekawe, że osoba, która nie jest anonimowym widzem, postanowiła zająć stanowisko. Nie wyszła w trakcie spektaklu, ale chciała zobaczyć, co się wydarzy. To takie momenty, których się nie zapomina do końca życia. 

 

- W tym spektaklu nagość jest kostiumem, ale wymaga od aktorki rozebrania, a to nie jest łatwe. Niby szkoła teatralna przygotowuje do tego, ale jednak rozebranie się jest dużym wyzwaniem. To nie jest film, gdzie rozbiera się na chwilę, gdzie można oświecić ciało, by lepiej wyglądało. Jak to znosisz?


- Jest to wyzwanie. ale oswoiłam się z tym. Tak zostałam wychowana, że to mnie nie krępuje. 

 

- Ale rodzice mieli jednak problem z tym spektaklem na początku.


- Jak zobaczyli, to już przestali mieć. Moja mama powiedziała, że to jest fajne, że ja się tak tym bawię, że mam dystans. Głównym tematem jest ciało, więc nie wyobrażam sobie, jak można opowiedzieć o ciele, nie używając go. Pytanie tylko, czy to ciało należy do aktora, czy do reżysera, który go używa.

 

- Nie miałaś poczucia, że Wiktor Rubin cię użył?


- Nie, Wiktor jest takim reżyserem, że robi to w teatrze, na co ma przyzwolenie od aktorów. Wszystko, czego bym nie chciała robić, nie robiłabym na scenie. To poczucie bezpieczeństwa, które stwarza w pracy, powoduje, że mogę zrobić wszystko, prawie wszystko. Okazało się, że to rozebranie się nie jest takie straszne. Każdy ma jakieś kompleksy, ja też mam ich mnóstwo. Dużo trudniej jest odsłonić się psychicznie przed widzem i pokazać najbardziej intymne słabości. A w tym spektaklu bardzo się przed widzem odsłaniam i to było dużo trudniejsze.

 

- A nie boisz się takiej etykietki: Ścisłowicz - ta, co się rozbiera? Wiktor Rubin, który reżyserował Carycę Katarzynę i Jolanta Janiczak - autorka tekstu wracają na deski teatru. Ten sam duet pracował przy Towiańczykach w krakowskim teatrze. To było pójście na łatwiznę? "Zróbmy to samo, bo było dużo nagród za Katarzynę, to teraz też nam się uda". 


- Jeśli chodzi o etykietkę, to nie myślałam o tym. Później, przy Towiańczykach, taka myśl się pojawiła, ale ponieważ okazało się, że nagość ciągle jest dla ludzi tematem tabu, to mieliśmy chęć pójść w przekorność, trochę się tym tematem zabawić. Chcieliśmy pokazać, że można trochę odpuścić i pójść o krok dalej. I poszliśmy. Zrobiłam to z premedytacją. W Gorgonowej już tego tematu nie podejmujemy. Gdybym teraz dostała propozycję kolejnego rozebrania się, to bym się mocno zastanowiła.

 

- A którą ze swoich ról najbardziej lubisz?


- To jest tak, że aktor lubi zawsze ostatnią rolę, bo najbliższej siedzi w sercu i w głowie. Gorgonowa jest teraz dla mnie najbardziej atrakcyjna, to jest dla mnie teraz najtrudniejsze do grania, dużo mnie kosztuje. To też dlatego, że spektakl jest nowy. Gramy go w październiku, a wciąż pytam siebie - czy jeszcze coś umiem, czy pamiętam, czy już wszystko zapomniałam. 

 

- Juliusz Chrząstowski, który gra twojego kochanka, zdradził nam, że zanim zaczęliście grać ten spektakl, spotkaliście się na gruncie prywatnym, by się lepiej poznać. Często jest tak, że aktorzy, którzy mają do zagrania trudne sceny, potrzebują też tej sceny prywatnej?


- To zawsze pomaga. W przypadku tego krakowskiego zespołu nie ma jakiś wstydów, oni wchodzą na scenę i można z nimi zrobić wszystko. Jednak takie spotkanie zawsze pomaga na nasze ludzkie wstydy, żeby się lepiej poznać. Jesteśmy z Julkiem po tej samej szkole wrocławskiej i mieliśmy dużo wspólnych tematów na początku znajomości. To pójście na kawę zawsze sprawia, że ludzie zaczynają mówić podobnym językiem i to pomaga w pracy.

 

- Druga etykietka - aktorka serialowa. Można cię zobaczyć w wielu serialach. Nie czułaś czasem takiego spojrzenia jak na celebrytkę w zespole, kiedy się pojawiłaś w teatrze?


- Nie czułam tego. Mam nadzieję, że tak nie było. Dzisiaj tak zmieniły się realia, że wielu aktorów podejmuje prace w komercyjnych produkcjach ze względów zarobkowych. Nie czuję się celebrytką i to nie jest coś, do czego dążę. To jest jeden z elementów tego zawodu. Biorę udział w komercyjnych produkcjach już od początku, zaczęłam zaraz po szkole. Miałam poczucie, że daje mi to niezależność. Bycie na etacie w teatrze daje zależność, a gra w serialach sprawia, że nie muszę grać wszystkiego i liczyć wszystkich spektakli w miesiącu, w których zagram, i ile będę mieć pieniędzy. To rodzaj uniezależnienia się od czynników, które mogą mieć wpływ na decyzję aktora. Chciałabym być niezależną jednostką, a praca w produkcjach na to mi pozwala.

 

- A którą z tych serialowych postaci polubiłaś?


- Magdę Konarską - strażaczkę. To było wyzwanie trudne fizycznie, to nowe doświadczenie. Magda to silna postać, a ja lubię takie grać.

 

- Zawodowo na fali wznoszącej, a prywatnie za to płacisz swoistą cenę?


- Nie mam jeszcze rodziny. Mam narzeczonego, ale też jest aktorem i wspiera mnie bardzo. Przy Carycy mieliśmy dużo rozmów, czy to jest potrzebne i zasadne. Jesteśmy oboje młodzi, nakręca nas to, że jesteśmy mobilni. Być może przyjdzie moment, gdy trzeba będzie zwolnić tempo. Zobaczymy, jak to się potoczy.

 

- W "Szalonej lokomotywie" jest scena - ona jedna, ich dwóch. Nie masz potem ochoty trochę pomanipulować mężczyznami?


- Ja manipuluję mężczyznami każdego dnia. Manipulacja to coś, czego wszyscy używamy w naszych relacjach i spotkaniach. Jeśli przybiera ona formę fajnej gry, zdrowego flirtu, to wszystko jest w porządku. Nie przekraczam pewnych granic w życiu prywatnym, mogę je przekroczyć na scenie.