Z Januszem Leonem Wiśniewiskim rozmawiała Barbara Gawryluk. Na antenie Radia Kraków słuchamy fragmentów powieści "I odpuść nam nasze..." w rewelacyjnej interpretacji Juliusza Chrząstowskiego. "Nocne delikatesy", sobota, godz. 22.00. 

 

W czasie lektury pana książki pojawia się lekki niedosyt, że trochę mało w niej samego Andrzeja Zauchy. W Krakowie jest to postać nieodżałowana. Żałujemy, że możemy go słuchać już tylko na płytach.

 

Jest sporo opracowań nt. Andrzeja Zauchy - przynajmniej w internecie. Nie ma książki. Może jest to jakaś luka dla autora, który teraz nas słucha, by biografię Zauchy napisać. To nie było moje zadanie. Miałem skoncentrować się na osobie, która zabiła Andrzeja Zauchę. Ja nawet nie używam nazwiska Andrzeja Zauchy - również z różnych legalnych i prawnych powodów. Mówię o nim jak o bardzie, pieśniarzu, ale nie piosenkarzu. Taki był zamysł. Zaucha nie mógł spojrzeć na to wydarzenie, bo nie przeżył. Wskrzeszenie jego postaci i wprowadzenie do tej książki wydało mi się bezcelowe. Mówienie z kolei, kim on był, może by się przydało młodemu pokoleniu. Trochę lat minęło. Został zamordowany w 1991 roku. Może dobrze, że ta książka teraz wychodzi. Tym, którzy go znali, nie potrzeba nic więcej mówić. Ja należałem do osób, które słuchały Zauchy. Wyjechałem z Polski w 1987 roku. Burzliwy okres niezwykłej popularności Zauchy mnie minął. Co wcale nie oznacza, że nie słuchałem jego utworów. Ceniłem go jako pieśniarza nie popowego a jazzowego.

 

Grupa autorów dostała od wydawcy listę tematów do wyboru. Wiedział pan od razu, o czym chce pisać czy miał pan jakieś wahania?

 

Akurat miałem wahania. Moje marzenie zostało niezrealizowane. Teraz tego nie żałuję. Miałem napisać historię o nauczycielce, która w pokoju nauczycielskim zamordowała syna swojego kochanka. Tam jest zazdrość, zło, okrucieństwo, wstyd. Temat jednak został zajęty. Książka jeszcze się nie pojawiła. Gdy dowiedziałem się, że ten temat nie jest mi dany, od razu skojarzyłem to podwójne morderstwo w Krakowie 10 października 1991 roku. To było spektakularne wydarzenie. Wtedy jeszcze nikt o tym tak nie mówił, ale to było pierwsze "celebryckie" morderstwo w wolnej Polsce.

 

Pamiętam, że gdy usłyszeliśmy o tym w radio - nikt z nas nie chciał wierzyć.

 

Bo nikt w to nie wierzył. Mężczyzna, nie Polak, jeździł z karabinem w samochodzie i w mroczny wieczór 10 października pod teatrem Stu po spektaklu rozstrzelał - nie zabił - Andrzeja Zauchę. I przez przypadek zabił również swoją ukochanę żonę. Nie wiedział o tym. Myślał, że zemdlała. Jeden z pocisków trafił ją jednak i przez płuco dostał się do serca. To wszystko opisuję w mojej książce. W 1991 roku mieszkałem w Niemczech i okruchy tej zbrodni dotarły na Zachód. Pisały o tym niemieckie gazety. Pomijam francuskie, bo wiadomo, że mordercą Zauchy był obywatel Francji.

 

Mimo że te książki mają charakter reporterskiej opowieści, sięgają po prawdziwe historie, to jednak jest to fikcja i literatura. Miłość, zdrada, okrucieństwo, zazdrość. To, brzydko mówiąc, niesamowity materiał na prawdziwą powieść.

 

To jest materiał na powieść. Taka szekspirowska zbrodnia. Historia dość banalna opisywana od wielu lat w najróżniejszych formach. Ci, którzy przeczytają tę ksiażkę zauważą, że to nie jest historia mordercy, który zabił kochanka swojej żony w afekcie. Afektu trochę tam było. To, jak doszło do tego morderstwa, jest o wiele bardziej skomplikowane. To mężczyzna, któremu nie odebrano tylko prawa wyłączności do myśli i ciała swojej żony - jak podejrzewał. Nie do końca jednak jest udowodnione, że Zuzanna Leśniak faktycznie miała romans z Andrzejem Zauchą. Z tej książki to też wynika. To historia mężczyzny, któremu złamano pewien kodeks etyczny. Funkcjonował w nim i budował w nim swoje życie i szczęście, i zakładał, że wszyscy się do tego kodeksu podporządkują. Ten mężczyzna bardzo cenił Zauchę i pretendował do przyjaźni z nim. I nagle to Andrzej Zaucha ten kodeks mu łamie. Wsadza dynamit w fundamenty, które tak skrzętnie budował - w tej Polsce i z tą kobietą. Podpala lont i wysadza. To nie tylko zazdrość i rana zdradzonego mężczyzny. To o wiele więcej i chcę to pokazać w książce. Dlatego też dążyłem do spotkania z mordercą Zauchy i udało mi się. Ten mężczyzna odsiedział już swój wyrok, całą karę, bez żadnego umorzenia. Nic nie wolno mu już zarzucić. Spotkanie z nim przekonało mnie o tym, jak ta sprawa jest skomplikowana. Bohater mojej książki przyjechał do Warszawy, podarował mi swój czas. Mogłem spojrzeć mu w oczy, usłyszeć jego głos. To bardzo pomogło mi w pisaniu.

 

Czy on przeczytał pana książkę?

 

Mieliśmy rodzaj pewnego postanowienia honorowego. Przesłałem mu manuskrypt przed wysłaniem do wydawnictwa. Był pierwszą osobą, która go czytała. Na trzy dni zapadło milczenie. Trochę drżałem. W końcy przyszła wiadomość, która mną wstrząsnęła, a jednocześnie trochę uspokoiła: "Był pan dla mnie o wiele bardziej łaskawy w tej książce niż ja sądzę o sobie".