Jolanta Drużyńska: Hipisi wcale nie byli masowym ruchem młodzieżowym, można by powiedzieć, że nawet elitarnym, choć nie wiem, czy w ich przypadku akurat to słowo jest odpowiednie. A jednak pojawienie się "dzieci kwiatów" nad Wisłą zmieniło sporo przynajmniej w sferze obyczajowo kulturalnej. Panie profesorze nie obrusza się pan dziś, że ciągle wypominają panu tę hipisowską przeszłość i ksywkę "Pies"?

Ryszard Terlecki : Na szczęście nie wypominają mi tego zbyt często, więc nie jest aż tak źle. Mam też wrażenie, że wiele więcej już na ten temat nie mogę powiedzieć, ale jak przystało na weterana, wspominam różne epizody z tamtych czasów, choć czasem rzeczywiście może to być już nużące.

 

Dlaczego wymyślił sobie Pan ksywkę "Pies"?

Ryszard Terlecki: Nie, to nie ja sobie ją wymyśliłem. Jest taka opowieść o tym, jak powstał ten pseudonim. Pewnego razu z grupą moich przyjaciół jechaliśmy szosą E-7 z Krakowa w kierunku Pomorza. Gdzieś pod Skarżyskiem zatrzymała nas milicja i zaczęła nas spisywać. W pewnym momencie jeden milicjant pyta się, dlaczego tak dziwnie wyglądamy: długie włosy, kolorowe stroje a drugi milicjant wyjaśnia mu, że jesteśmy hipisami. Wtedy ten, który spisywał w kajecie notatkę służbową z zatrzymania, pyta, jak się pisze tę nazwę. A my mu tłumaczymy, że najpierw "hip" a potem "pies" I w taki sposób powstał ten pseudonim.

 

Pojawił się on, ale od razu w takim kontekście represji, bo ówczesnym włodarzom PRL wcale nie podobało się pojawienie takiej grupy młodych ludzi, którzy zaczęli wyglądać zupełnie inaczej niż ich polscy rówieśnicy. Jak przywędrowały "dzieci kwiaty” nad Wisłę, jak te idee młodzieżowego buntu przeniknęły przez żelazną kurtynę i to dokładnie w tym samym czasie, kiedy ten hipisowski ruch rozwija się najintensywniej w miejscu swych narodzin czyli w Stanach Zjednoczonych?

Bogusław Tracz: My dziś mamy takie przeświadczenie, że ta Polska lat 60. była całkowicie odciętym od świata zewnętrznego krajem. Rzeczywiście była ta żelazna kurtyna, mało kto mógł z Polski wyjechać, mało kto mógł też do tej Polski przyjechać, ale też nie było tak, że w ogóle nikt stąd nie wyjeżdżał i nikt tego kraju nie odwiedzał. Była wymiana, chociażby turystyczna wtedy jeszcze nie na wielką skalę, ale gdzieś tam wąską stróżką te idee przypływały z Zachodu. Poza tym słuchało się radia. Ogromną rolę, szczególnie w propagowaniu nowego stylu muzycznego, odegrały właśnie rozgłośnie zagraniczne, które sączyły zupełnie inne rytmy niż te emitowane w Polskim Radiu. Najbardziej słuchane było słynne Radio Luxemburg, ale nie tylko, również te stacje, które były bardzo upolitycznione, np. Wolna Europa. One miały całe bloki muzyczne przeznaczone tyko i wyłącznie dla słuchacza młodego, bo przecież zespołów typu The Rolling Stones nie słuchali ówcześni pięćdziesięciolatkowie, tylko ci którzy wtedy mięli po 16, 18 lat.

Ryszard Terlecki: W Radiu Wolna Europa - „Rendez vous o 6.10″ to była taka popularna audycja muzyczna, która nadawała najnowszą muzykę.

Bogusław Tracz: Poza tym działała w Polsce cała sieć Klubów Międzynarodowej Prasy i Książki (MPiK), w których można było dostać prasę zagraniczną, także zachodnią. To był rodzaj klubokawiarni, gdzie przy kawie czy herbacie można było poprzeglądać gazety, które gdzie indziej były w ogóle niedostępne. Z nich czerpało się informacje na temat mody zachodniej obyczajowości itd. Oczywiście ta prasa zachodnia to były najczęściej gazety ugrupowań czy organizacji o zabarwieniu lewicowym, komunizującym. One pisały o hipisach, bo trzeba pamiętać, że ten wywodzący się ze Stanów Zjednoczonych ruch młodzieżowy był tak naprawdę bardzo lewicowy. Ale te informacje na temat ruchu kontrkultury docierały także, paradoksalnie, za pośrednictwem prasy krajowej, tej ogólnodostępnej w kioskach. Ruch hipisowski, jako lewicujący, spotkał się w Polsce z aprobatą władz. Początkowo był traktowany jako jedna z - można by powiedzieć - odnóg różnego rodzaju społecznych ruchów o charakterze lewicowym. Dopiero później, po jakichś dwóch, trzech latach, kiedy okazało się, że ta młodzież nie do końca sprzyja wizji świata lansowanej przez partię komunistyczną typu sowieckiego, zaczęło się przykręcanie śruby.

 

Kto by wtedy przypuszczał, że po kilkudziesięciu latach hipisi staną się podmiotem badań historyków i tematem dysertacji naukowych. Skąd pan wówczas czerpał wiedzę na temat hipisowskiego ruchu?

Ryszard Terlecki: Tak rzeczywiście było jak mówił pan Tracz. Komuniści wyobrażali sobie, że ruch hipisowski jest prokomunistyczny, że jest lewicowy choćby przez to, że bardzo mocno akcentował sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, dokładniej mówiąc udziałowi Amerykanów w tej wojnie (USA wspierały Wietnam Południowy, walczący z Wietkongiem czyli komunistyczną partyzantką, popieraną przez proradziecki rząd w Wietnamie Północnym - przyp. JD) Tak więc początkowo, do momentu, kiedy hipisi nie pojawili się w Polsce, prasa pisała o nich pozytywnie.

 

Ale idole amerykańskich hispisów to właśnie takie ikony lewicy: Ernesto Che Guevara, Mao Tse-tung czy Lew Trocki.

Ryszard Terlecki: No może idole to za dużo powiedziane, ale na pewno nosili koszulki czy kurtki z ich wizerunkami. Tak naprawdę niewiele wiedziano o tym Guevarze a jeszcze mniej wiedziano o poglądach czy rzeczywistej działalności Mao. W Polsce pierwsza, mająca lekki polityczny odcień, demonstracja hipisów odbyła się latem w 1967 roku. To było wyjście na ulice w kurtkach, które miały na plecach narysowaną pięcioramienną gwiazdę sowiecką i gwiazdę Syjonu. To było zaraz po wojnie sześciodniowej (izraelsko-arabskiej - przyp. JD), kiedy Związek Sowiecki i Polska (popierające państwa arabskie – przyp. JD) zerwały stosunki z Izraelem. Demonstracja przygotowana przez grupę, która potem tworzyła ten ruch hipisowski była ponad podziałami, była skierowana w ogóle przeciwko wojnie.

 

Ale była też demonstracja przeciwko wojnie w Wietnamie w Warszawie przed Ambasadą Stanów Zjednoczonych.

Ryszard Terlecki: Owszem była, ale też w Krakowie odbyła się głośna demonstracja w rocznicę najazdu wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1970 roku. Zachodnioniemiecka telewizja wyemitowała obszerny materiał, który wywołał wściekłość reżimu, ale przyniósł nam pewną popularność. Kiedy później przyjeżdżali do Polski wschodnioniemieccy hipisi, to wielu mnie poznawało, bo widzieli mnie właśnie w tej telewizji. Ta nasza demonstracja odbyła się tak, że przyszliśmy ubrani na czarno na Rynek Główny. Usiedliśmy w kręgu na płycie i zapaliliśmy jakiś znicz. I wtedy akurat napatoczyła się zupełnie przypadkowo zachodnioniemiecka ekipa TV, jedna z pierwszych, jakie wtedy dotarły do Polski, gdyż to był rok, kiedy PRL nawiązywał stosunki dyplomatyczne z Republiką Federalną Niemiec. Kiedy zobaczyli nas na Rynku taką jednak trochę dziwną sytuację, podeszli z kamerą i spytali, co my tu robimy? Wyjaśniliśmy, że właśnie dwa lata temu wojska sowieckie, ale także i peerelowskie najechały na Czechosłowację i siłą stłumiły Praską Wiosnę. Tak ich to poruszyło, że zrobili z tej naszej demonstracji materiał, który latem 1970 roku wędrował jako news po świecie.

 

To był wasz protest przeciwko temu, co stało się w 1968 roku, ale tych epizodów politycznych w ruchu hipisowskim nie jest dużo.

Ryszard Terlecki: Nie, ale trzeba powiedzieć, że pierwsze pokolenie hipisów bardzo mocno doświadczyło np. wydarzeń marca 1968 roku. Wszyscy braliśmy udział w tych demonstracjach i wielu poniosło w związku z tym różne uszczerbki na zdrowiu.

 

To pan zagrzewał m.in. wtedy do walki.

Ryszard Terlecki: Tak, bo akurat przypadkowo znalazłem się 8 marca w Warszawie (data wiecu na Uniwersytecie Warszawskim w obronie studentów, usuniętych z uczelni - przyp. JD). Dla nas, wtedy osiemnastolatków czy dziewiętnastolatków, którzy dopiero doświadczali świata, to zderzenie z brutalnością reżimu, z realną siłą i władzą było, w gruncie rzeczy, szkołą życia.

 

Mimo waszych doświadczeń marcowych i późniejszych ruch hipisowski nie był utożsamiany w Polsce z opozycją. Jeśli był ruchem kontra, to najwyraźniej przeciw pewnej obyczajowości.

Ryszard Terlecki: Był ruchem antysystemowym.

Bogusław Tracz: Tak było wszędzie także w Stanach czy w Zachodniej Europie. To nigdzie nie był ruch nastawiony na działalność polityczną w sensie takim, że oto będziemy zakładać partie polityczne i będziemy dążyć do tego, by przejąć władzę. Wręcz przeciwnie. To był ruch, który w swojej genezie nawiązywał do pomysłów utopijnych, które zakładały stworzenie wspaniałego społeczeństwa bez polityki, bez wojska, bez wojen. Takiego społeczeństwa, do którego też poniekąd dążyli komuniści, tylko całkiem inną drogą.

Ryszard Terlecki: To były bardziej komuny a nie komunizm.

Bogusław Tracz: I to jest ta właśnie różnica, że cel był ten sam czy podobny, ale zupełnie inne drogi miały do niego prowadzić. Chociaż gdyby hipisi przejęli władzę, wtedy też nie byłoby zbyt przyjemnie.

 

Wtedy przestaliby być hipisami. Ten ruch nie był specjalnie zorganizowany, bo jeśli powiedziałam, że prof. Terlecki był nieformalnym przywódcą krakowskich hipisów, to dlatego, że był jednym z najbardziej znanych, najbardziej rozpoznawalnych członków grupy, nie tylko z powodu nakręcenia filmu przez zachodnioniemiecką ekipę telewizyjną. Podobną funkcję pełnił w środowisku warszawskim Prorok.

Bogusław Tracz: Józef Pyrz ps. Prorok, bardzo ciekawa barwna postać.

Ryszard Terlecki: Także z bardzo interesującą dalszą drogą życiową. On dziś jest znanym i cenionym autorem rzeźb sakralnych we Francji. Odnawia stare i rzeźbi nowe. Niewątpliwie jako artysta zrobił karierę. Przez jakiś czas studiował w ATK - Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, na KUL w Lublinie, gdzie także byłem przez moment.

 

Być może to jest specyfiką polskiego ruchu hipisowskiego, że pojawia się tu w kontekście chrześcijaństwa i katolicyzmu. Myślę o waszych zlotach w Częstochowie na Jasnej Górze.

Ryszard Terlecki: Gdy one się odbywały, ja już powoli wycofywałem się z ruchu, ale rzeczywiście miały miejsce. Brało się to z dwóch powodów. Po pierwsze Częstochowa była stolicą duchową Polski i nawet hipisi to rozumieli, a po drugie było to miejsce bezpieczne. Na pielgrzymki nie wkraczała milicja więc spotkanie hipisów odbywało się - można by powiedzieć - pod ochroną religijnej pielgrzymki wiernych.

Bogusław Tracz: Na zlot do Częstochowy można było dużo prościej dotrzeć, ukrywając się w tłumie pielgrzymów. Zazwyczaj, kiedy były organizowane zloty hipisów pod koniec lat 60., to przyjeżdżała milicja i bardzo brutalnie je rozbijała, jak np. zlot w Chęcinach koło Kielc. Hipisi zostali pobici i poszczuci psami. Milicja znała wielu hipisów z nazwiska, bo na komisariatach sporządzane były specjalne ich kartoteki. Gdy zbliżał się termin jakiegoś zlotu, o którym milicja miała informacje, przeprowadzana była akcja zatrzymywania tych, których znano na 36, 48 a czasem więcej godzin, aby na ten zlot nie mogli pojechać. Tych, których nie udało się zatrzymać w domu, wyłapywano po drodze. A pielgrzymka w połowie sierpnia do Częstochowy, największa w Polsce, gdzie idzie tłum pielgrzymów z całego kraju, była świetnym miejscem, w którym jeden czy drugi długowłosy mógł się ukryć między pątnikami. To pomagało im faktycznie dojść na zlot. Ale jak później oceniała Służba Bezpieczeństwa w swoich pisanych spod Jasnej Góry raportach, to w samych uroczystościach religijnych brała udział jedna czwarta hipisów, większość spędzała czas w swoim odseparowanym od innych, zamkniętym gronie.

 

Ale jednak ojcowie Paulini zgadzali się na to, by hipisi na uroczystości pielgrzymkowe na Jasną Górę przybywali i rozbijali swoje namioty. Sytuacja ze zlotami hipisów przywołuje działania tajnej politycznej policji, prowadzone właśnie przeciwko hipisom. Nawet jeśli początkowo władza patrzyła trochę przez palce na ten ruch, wydawało się lewicujący, to szybko jej to przeszło. Szybko zorientowano się, że to nie poplecznicy ustroju, że nie da się ich wtłoczyć w ramy organizacyjne ZMS, ZMP czy ZHP, bo takie próby sformalizowania tego ruchu także były. W socjalistycznym państwie wszystko musiało być poukładane w odpowiednich szufladkach a hipisi nie dali się zamknąć w jakiejkolwiek z nich. Wymykali się nie tylko ideologicznie, ale i fizycznie raz po raz porzucając miejsca pobytu.

Bogusław Tracz: Tak a tego nie dało się pogodzić chociażby z tzw. obowiązkiem meldunkowym, który każdy z nas w czasach Polski Ludowej musiał dopełniać. Jeśli zmieniało się miejsce zamieszkania, to po trzech miesiącach każdy musiał zgłosić się do urzędu i zalegalizować meldunkiem swój pobyt. Tu pojawia się jeszcze jedna ważna kwestia - postulowany przez hipisów pacyfizm. Odmawiali służby wojskowej, która była obowiązkiem każdego mężczyzny. Odmawiali także pracy zarobkowej. Oczywiście byli tacy, którzy to swoje hipisowanie próbowali lepiej lub gorzej godzić z pracą zawodową. Kiedy jednak młody człowiek po ukończeniu szkoły nie poszedł na studia ani do wojska i jeszcze do tego nie pracował, to musiało się to spotkać z bardzo silną reakcją państwa, które chciało człowiekowi to życie od kołyski aż po grób całkowicie ułożyć w pewien ciąg schematycznych działań. Ci młodzi okazywali się indywidualistami, którzy wcale nie chcą się tym schematycznym działaniom podporządkować.

 

Przeciwko czemu walczyliście, bo jak już powiedzieliśmy polityki tam było niewiele?

Ryszard Terlecki: Nie było jej dużo, ale jednak wkraczała w nasze beztroskie życie, które próbowaliśmy tak ułożyć, aby beztroskie było. To było wyrwanie się z pewnego schematu. Trzeba mieć świadomość, że koniec lat 60. to zupełnie inna epoka, świat wyglądał zupełnie inaczej. To jest moment, kiedy dochodzi na świecie, nie tylko w Polsce, do istotnej zmiany mentalności obyczajów. To nie hipisi ją spowodowali, ale się do tego odrobinę przysłużyli. Dziś niespecjalnie uświadamiamy sobie, że w tych latach 60. człowiek dwudziestoparoletni był absolutnie dorosły a pięćdziesiąt kilka lat to właściwe była granica starości i ludzie po pięćdziesiątce wyglądali jak ludzie starzy. To, że my dziś w tym wieku a nawet późniejszym nie czujemy się starzy, to jest to efekt rewolucji, która się dokonała na przełomie lat 60 i 70. Gigantyczna społeczna zmiana. Temu służyła moda, obyczaje, sztuka i zachowania. W imię tych zmian w gruncie rzeczy buntowała się część młodzieży, która wybierała drogę radykalnego sprzeciwu. Dziś wiemy, że to był utopijny sprzeciw. Wyobrażali sobie, że w ten sposób można rozszczelnić system, opresywne państwo bardzo ograniczające swobodę. Trzeba też pamiętać, że żyliśmy jak w klatce, nie można było swobodnie wyjechać z Polski. I przychodzi taki moment, kiedy świat zalewa rock, muzyka rock and rollowa, która przychodzi gdzieś z zewnątrz więc naturalną potrzebą młodych ludzi było poznać tę muzykę, dotrzeć do niej. Ona była zakazana, kompletnie niedostępna na żywo, bo nie można było wyjechać z kraju. To były naturalne potrzeby i powody, które spowodowały ten bunt.

 

Dziś wydaje się to strasznie banalne, prozaiczne.

Ryszard Terlecki: Tak, to było ukierunkowane trochę naiwnie, że przez rewolucję obyczajową można rozmiękczyć system. Bardzo szybko przekonaliśmy się, że nie można i skończyło się, jak się skończyło, czyli ruch utonął w tragedii, która przyszła z Zachodu, w narkotykach.

 

Nim porozmawiamy o tragicznym końcu, chciałabym jeszcze przywołać mało znany albo w ogóle nieznany epizod z życia krakowskich hipisów. Chodzi o kontakty z Grupą Krakowską i Tadeuszem Kantorem, a także znanym redaktorem Tygodnika Powszechnego ks. Adamem Bonieckim. Zaczęliście odwiedzać kawiarnię Krzysztofory, która była centrum działania Grupy Krakowskiej.

Ryszard Terlecki: Chodziliśmy tam, bo to było miejsce znane, w którym zbierała się krakowska bohema artystyczna. Dziś nie pamiętam już dokładnie momentu, w którym zaczęliśmy tam bywać, ale chodziliśmy napić się herbaty, posiedzieć w spokoju, bo to miejsce było w jakiś sposób bezpieczne. Był portier a nas ciągle nękały grupy "garowników", czyli kryminalistów, którzy wyszli z więzienia i którzy nie lubili długowłosych, dlatego w różny sposób im dokuczali. Więc zaczęliśmy tam bywać. Kantor uznał, że jest w naszym ruchu trochę interesującej sztuki, niektórzy malowali, np. Jacek Gulla czy grali ciekawą muzykę, więc na chwilę wkomponował nasz ruch w swoje przedsięwzięcia artystyczne. Na krótko, ponieważ bardzo szybko władze dały mu jasno do zrozumienia, że jeżeli dalej będzie otaczał się czy zgadzał na udział hipisów w jego happeningach czy przedsięwzięciach artystycznych, to one się skończą. I Kantor po niedługim czasie wycofał się ze znajomości z nami, chociaż niektórzy członkowie Grupy Krakowskiej np. Jerzy Bereś do końca pozostali zaprzyjaźnieni z tym środowiskiem.

 

Bogusław Tracz: Kantor miał tutaj więcej do stracenia. To było tak, że latem 1970 roku Tadeusz Kantor wraz z żoną mieli wziąć udział w międzynarodowej wystawie w Lozannie a potem wraz z teatrem Cricot 2 miał wystąpić we Włoszech. Liczył, że te wyjazdy odtworzą mu furtkę do artystycznego świata Zachodu, więc został wtedy postawiony przed bardzo prostą alternatywą: albo kontakty z hipisami zostaną ograniczone, albo nie otrzyma na wyjazd paszportu. Musiał wybierać i wybrał to drugie. Wybrał sztukę, ale dla niej poświecił jednak młodych ludzi, którzy mu w jakimś momencie swojego życia zaufali. Nie nam oceniać do końca tę sytuację, ale wydaje mi się, że nie było to z jego strony zachowanie fair. Jako kontrapunkt zachowania przywołuję postawę księdza Adama Bonieckiego, który też przez hipisów miał pewne problemy, niekoniecznie ze strony służby bezpieczeństwa czy też władzy, ale ze strony swoich przełożonych w Kościele, którzy nie za bardzo akceptowali jego zaangażowanie się w ruch hipisowski.

 

Ksiądz Adam Boniecki tłumaczył i bronił do pewnego stopnia waszych postaw, waszego prawa do odmienności.

Ryszard Terlecki: Bardzo często spotykaliśmy się z ks. Bonieckim. On wówczas kierował duszpasterstwem akademickim w Kolegiacie św. Anny. Tam w piwnicach kościoła odbywały się spotkania tego duszpasterstwa i myśmy czasem niewielką grupką tam przychodzili. Czasem bywaliśmy także u niego w domu. No a potem, kiedy zaczęły się rozmaite kłopoty, starał się nam pomagać. Kiedy zostałem aresztowany i znalazłem się w areszcie śledczym, to on podejmował starania, żeby mnie stamtąd wyciągnąć.

 

Za co was aresztowano?

Ryszard Terlecki: Bywały różne powody, bardzo często np. za włóczęgostwo czy niedopełnienie przepisów meldunkowych. Mnie aresztowali za dość abstrakcyjne zdarzenie. Otóż w kamienicy, w której przebywaliśmy przez jakiś czas, ktoś rzucił niedopałek do kosza na śmieci stojącego w korytarzu. W tym koszu pojawił się ogień, który od razu został ugaszony, ale na framudze drzwi do jednego z mieszkań został ślad, smuga sadzy. Następnego dnia zjawiła się tam milicja, sfotografowała kosz i tę smugę. Zostałem aresztowany i oskarżony o spowodowania zagrożenia pożarem. Najzabawniejsze było to, że kilka osób, żeby mnie wyciągnąć z aresztu, przyznało się do tego, że to one wrzuciły niedopałek do kosza. Nic to nie pomogło i musiałem odsiedzieć miesiąc w areszcie. Wtedy ks. Boniecki składał poręczenia u prokuratora za mnie, żeby mnie z więzienia wyciągnąć. Zdarzyło się, że namówił dużą grupę hipisów, kilkanaście osób z Warszawy i Krakowa, na wyjazd do Lublina i podjęcie próby zdania egzaminów na KUL. Mnie wtedy przyjęto od razu na drugi rok. Przez jeden semestr liczna grupa hipisów studiowała więc na KUL-u, ale władze uczelni szybko zorientowały się, że z tym naszym studiowaniem wiążą się kłopoty. Poznaliśmy tam „komandosów” - uczestników studenckiej opozycji politycznej i zaczęliśmy organizować wspólne przedsięwzięcia np. bojkot wyborów, chyba wtedy do rad narodowych. Te działania bardzo nie podobały się bezpiece, która naciskała na KUL, aby władze uczelni się nas pozbyły.

 

I tak właściwie wszyscy się was pozbywali, gdziekolwiek się pojawialiście. Nie byliście wygodni dla żadnej ze stron m in. z powodu waszego wyglądu, kolorowego ubioru. Szczególnie przeszkadzały te długie włosy. Brutalność ówczesnych służb porządkowych, ale też aktywistów rożnych organizacji młodzieżowych, objawiała się m in. tym, że zatrzymywanym hipisom obcinano włosy a nawet golono głowy do samej skóry, także brody.

Ryszard Terlecki: Właśnie przez to te włosy stały się symbolem protestu czy niezależności, zresztą nie tylko w Polsce.

Bogusław Tracz: Nie tylko milicja czy aktywiści, ale bardzo często nawet zwykli ludzie na te długie włosy i na ten kolorowy ekstrawagancki strój reagowali zupełnie nieadekwatnie. Dla nich to był szok kulturowy do tego stopnia, że dochodziło nawet do incydentów obrzucania hipisów kamieniami. Spotkałem się z taką relacją, kiedy w 1970 czy 1971 roku hipisi przejechali do jednej wsi, aby tam biwakować. Rozłożyli namioty i nagle widzą, że w ich kierunku biegną ludzie, trzymają w rękach kamienie i rzucają nimi. Przegoniono ich ze wsi, bo pewnie uważano, że to jest jakieś dziwactwo, niepojęte dla nich. To był oczywiście taki skrajny przypadek, pewnie nie było ich wiele, pewnie pojawiały się inne sytuacje, w których ci hipisi spotykali się z dezaprobatą i to się roznosiło.

 

Ale właśnie kolorowy strój, te dłuższe włosy przeniknęły później do powszechnie akceptowanej młodzieżowej mody i w połowie lat 70. już nie były czymś wyjątkowym, podobnie jak spodnie typu dzwony czy „bananowe"spódnice.

Bogusław Tracz: Popularne stały się materiały w kwiaty i w kratkę. To stawało się modne.

Ryszard Terlecki: Pod koniec lat 60.,na tle ówczesnej ulicy, wyglądało to inaczej i taki strój wtedy jednak szokował.

 

Finał hipisowskiego ruchu jest tragiczny. To, co ten ruch zakończyło właściwie, to narkotyki, które przywędrowały do Polski z Zachodu i stały się nieodłącznym i pożądanym przez wielu elementem hipisowskiego życia.

Ryszard Terlecki: Szczęśliwie mnie ta największa narkotykowa fala w ruchu w latach 70. ominęła. W czasie, kiedy hipisowałem, to tych narkotyków było bardzo niewiele. One z trudem docierały do Polski. Przede wszystkim to był haszysz, trochę marihuany, gdzieniegdzie zaczęło pojawiać się też LSD, ale to nie był czas tzw. kompotu i tych wszystkich straszliwych używek, które potem się zjawiły. Natomiast pamiętam mój ostatni epizod hipisowski. W 1974 roku wyjechałem z Polski. Pierwszy raz dostałem paszport, ku mojemu zresztą zdziwieniu i z przyjacielem pojechaliśmy autostopem na Zachód. Przyjechaliśmy do Amsterdamu i tam spotkałem hipisów, ale to już była kompletna degrengolada. To byli zaćpani, w przeraźliwym właściwie stanie młodzi ludzie i wyglądało to koszmarnie, przerażająco. To był namacalny dowód na to, że te wszystkie ideały, pomysły, utopie skończyły się bezpowrotnie.

 

I to pana wyleczyło z hipisowania?

Ryszard Terlecki: Nie, ja już wtedy od tego ruchu odchodziłem. Już po części tkwiłem w czymś innym. Potem jeszcze raz zobaczyłem takie skupisko, w „Englischen Garten“ w Monachium, tuż koło rozgłośni Radia Wolna Europa. Tam było obozowisko hipisów. Wyglądało to przerażająco.

 

Moda na narkotyki zaczęła się w Polsce niewinnie, można byłoby powiedzieć siermiężnie, jak i siermiężne było państwo peerelowskie. Zaczynało się od mieszania leków psychotropowych, zawierających opiaty, przez stosowanie substancji odurzających tri czy proszku ixi, przemyt niewielkich ilości haszu lub marihuany aż do polskiej heroiny.

Bogusław Tracz: Polska heroina była narkotykiem dużo silniejszym niż inne, bardziej uzależniającym i zabijającym aniżeli te wszystkie narkotyki, które były w tym czasie dostępne na Zachodzie. Pojawienie się polskiej heroiny w połowie lat 70. spowodowało, że w latach 80., i to wielu pewnie z nas dobrze pamięta, mieliśmy bardzo duży problem narkotykowy. W Polsce, która była ciągle państwem zamkniętym, narkotyki poczyniły duże spustoszenie.

 

Narkomanów przybywało lawinowo, ale oni już niewiele mieli wspólnego z ruchem hipisowskim.

Bogusław Tracz: Prawie nic nie mieli.

Ryszard Terlecki: Rozlało się to szeroko po Polsce. Ta przerażająca moda.

Bogusław Tracz: Można powiedzieć, że hipisi byli ruchem, który zainicjował pewien proces, który potem poszedł własnym torem, bardzo krętym i który objął bardzo różną młodzież, niekoniecznie tę, która była hipisująca.

 

Skoro mówimy o ruchu hipisowskim w Polsce i jego końcu, to powiedzmy wyraźnie, że nie dotyczyło to tylko naszego kraju. Hipisi byli w NRD, byli w Związku Radzieckim.

Ryszard Terlecki: Ruch hipisowski pojawił się też na Ukrainie. Rzeczywiście stał się międzynarodowy, chociaż zawsze trzeba pamiętać, że on miał w krajach komunistycznych zupełnie inny charakter niż w tych zachodnich. Tu był podszyty polityką. Był też próbą pewnej kontestacji kulturowej w muzyce, w sztuce.

 

Nie dorobiliśmy się jednak w Polsce artystów identyfikujących się z ruchem tej miary, co zespół The Rolling Stones czy Jimi Hendrix.

Ryszard Terlecki: Dorobiliśmy się, tylko oni nie mieli takich możliwości promocji jak na Zachodzie. Mieliśmy znakomite zespoły muzyczne, hipisujące np. Zdrój Jana - rewelacyjny zespół, powstały tu w Krakowie czy wiele innych. Mieliśmy bardzo zdolnych ludzi, którzy pisali, malowali, ale ten system miał to do siebie, że mielił tych, którzy nie dostosowali się do niego, nie pasowali do pewnej sztampy. Ona była inna za Gomułki, inna za Gierka, jeszcze inna w stanie wojennym, no ale była.

 

Dziś ta pierwsza generacja hipisowska powoli odchodzi. 10 kwietnia zmarła Judith Malina współzałożycielka bodaj najsłynniejszej grupy teatralnej "The living theatre" nawiązującej do tego ruchu. Członkowie grupy żyli w hipisowskiej komunie.

Ryszard Terlecki: To nieuniknione. Jeśli ktoś w latach 60. miał te dwadzieścia lat, to dziś jest już w podeszłym wieku, choć niekoniecznie tak się czuje.

 

Nie żałuje pan hipisowskiego epizodu? Uważa je pan za stracone lata z perspektywy czasu?

Ryszard Terlecki: To tak, jakby zapytać, czy nie żałuje się młodości. No nikt nie żałuje młodości, bo młodość zawsze jest piękna. Każde doświadczenie coś wnosi w nasze życie. Hipisi też wnosili coś w nasze życie, jakąś taką otwartość, spontaniczność, dystans do siebie i do otoczenia. Myślę, że to wszystko co się wydarzyło w ciągu tych paru lat hipisowania, wzbogacało nasze życie, wzbogacało nas też wewnętrznie. Pozwoliło na wiele rzeczy popatrzeć inaczej niż otoczenie, niż wszyscy inni. I to myślę jest ważne, ale przecież trudno powiedzieć, że się żałuje bycia osiemnastolatkiem.

 

Trochę w innym sensie pytałam, bo oczywiste jest, że nie żałuje się młodości, ale często bywa tak, że patrzymy też na swoją młodość tylko przez różowe okulary a można by też popatrzeć krytycznie.

Ryszard Terlecki: Zawsze tak jest, że jednak patrzymy przez różowe okulary, nawet wtedy, kiedy rzeczywiście straciliśmy trochę czasu czy możliwości, które mijały bezpowrotnie właśnie w tej przygodzie hipisowskiej, ale one też coś dawały pozytywnego więc w sumie wydaje mi się że bilans jest na zero. Na szczęście w moim życiu to jakoś się docenia, choć trzeba pamiętać o tych, którzy nie przeżyli.

 

Udało się wam przeżyć, nie popaść w ten nałóg, ale czy nie macie takiego kaca moralnego, że to jednak za waszym pośrednictwem ta narkomania rozlała się po kraju, choć może rozlałaby się i bez ruchu hipisowskiego.

Ryszard Terlecki: Pewnie tak by się stało, bo to był trend, który pojawił się w pewnym momencie w świecie, nie tylko w związku z ruchem. Pewnie i tak mielibyśmy tutaj tę polską heroinę, no ale musimy to sobie jednak jasno powiedzieć, że przyłożyliśmy się do tego także i na pewno nie jest to powód do zadowolenia czy dumy.

 

To także jest powód, by o tej subkulturze młodzieżowej z czasów PRL przypominać. Obok negatywnego zjawiska, wniosła ona do naszej kultury wiele pozytywnych elementów. Długowłosi kontestatorzy przegrywali w konfrontacji z komunistycznym systemem, ale zapoczątkowanej przez nich rewolucji kulturalno-obyczajowej nie dało się już zatrzymać.