To własnie w sierpniowe noce możemy podziwiać na niebie spadające gwiazdy, czyli - mniej romantycznie - rój Perseidów, białe meteory, znane od starożytności. W miastach pełnych sztucznych świateł niezbyt dobrze widoczne, za to nieodłącznie związane z wakacyjnymi wspomnieniami.
Pamiętam z dzieciństwa i młodości sierpniowe noce w Juracie, kiedy to siadaliśmy na wielkim tarasie willi "Milonek" i patrzyliśmy w niebo. Migotało tysiącami gwiazd, czasem błyskały te "spadające" - tak szybko, że trudno było powiedzieć życzenie. Miejsce było magiczne, jakby nadal trwały tam lata międzywojenne, na przekór wojnie, po której na Półwyspie było jeszcze wtedy mnóstwo śladów i PRLowi. Szumiało morze i sosny, no i spadały gwiazdy... A życzenie? Jedno, oczywiste.
40 lat temu w gorące, sierpniowe noce, kiedy strajkowała cała Polska też patrzyliśmy w niebo. Jeżeli komuś udało się zobaczyć spadającą gwiazdę, życzenie było jedno. Jedno wypowiedziane tysiącami ust. To życzenie się spełniło, choć nie od razu.
100 lat temu w sierpniowe noce w niebo spoglądali z okopów polscy żołnierze, wśród nich mój dziadek. Jeżeli mieli siłę, by powiedzieć życzenie, to też było jedno. Cud, który się stał nie był Cudem, był krwią, potem i łzami żołnierzy, mądrością dowódców i kilkoma szczęśliwymi zbiegami okoliczności, o których dziś można bez trudu przeczytać, a o których 40 lat temu, na "tajnych kompletach"opowiadali nam, studentom, niezależni historycy. Bo przecież o wojnie polsko-bolszewiczkiej w szkołach nie uczono.
Mam w domu pożółkłą książeczkę ze wspomnieniami żołnierzy z 12 Pułku Piechoty z 1920 roku. 8 maja Szaciłki, 27 maja Dusanów, 19 czerwca Suszki, 1 sierpnia Leszniów. Bitwę pod Suszkami opisuje mój 20-letni wówczas dziadek, nominowany na porucznika przez samego Piłsudskiego.