W nowym roku wybieram się na cmentarz sprawdzić, czy coś z grobów moich bliskich nie wyparowało i zapalić znicze. Okazuje się, że zniknął jedynie metalowy znicz - latarenka. Ładny, to ukradli, sama jestem sobie widocznie winna, powinnam była postawić tandetę. Rozmowa o tym, jak można coś kraść na cmentarzu już dawno stała się nudna, idziemy więc z koleżanką w milczeniu.

Aż tu nagle przed naszymi oczami pojawia się obraz, który na chwilę paraliżuje. Oto wielki grobowiec z czarnego marmuru, wypastowany i byszczący. Na bogato. Na środku dwumetrowa wiązanka, z eleganckiej kwiaciarni, która z pewnością kosztowała dobrze powyżej pięciuset złotych - i wszystko byłoby w porządku, bo kto bogatemu zabroni, gdyby nie to, co postawiono wokół owej ślicznej wiązanki. Na górze, rzec można "u wezgłowia", metrowy znicz - upiorny krasnal, złośliwie uśmiechnięty, udający św. Mikołaja. Po bokach czerwonego krasnoluda dwa, o połowę mniejsze, znicze w ostrym turkusie w kształcie Bożej matki ze świecącą makabrycznie główką. Wzdłuż wiązanki, wartę w dwóch rzędach trzymają półmetrowe, opalizujące znicze-choinki. Całość performance zamykają na dole znicze... bałwany. Co twórca owej instalacji miał na myśli, trudno dociec. Liczył pewnie na zrobienie prorunującego wrażenia i ten cel osiągnął, ale reakcja przechodzących jest przeciwna do zamierzonej. Ludzie robią zdjęcia i chichocząc odchodzą. Owego "dzieła" nie uwieczniłam, choć przyznam, kusiło mnie, z szacunku dla spoczywających tam zmarłych.

Jak można na grobie bliskiej osoby postawić bałwana? Jak widać można. Granica pomiędzy tym co stosowne, a co nie, zanika. Czy ktoś kto idzie w gumofilcach do filharmonii wygląda równie absurdalnie, jak ktoś, kto zjawi się na potańcówce w remizie we fraku? Czy zapiewajło z owej remizy wstawiony do opery będzie zaskakiwał tak samo jak Bernarda Fink  śpiewająca Kindertotenlieder Mahlera na Oktoberfest? Chyba przestało już dziwić cokolwiek. Na przykład to, że jako przykładny obywatel płacę abonament radiowo-telewizyjny, choć telewizji nie oglądam. Natomiast ci, którzy oglądają, nie płacą. Ot, taki paradoks.

Za pieniądze, które płacę od kilkudziesięciu lat na tzw. misję, chciałabym zafundować oglądającym ową misję właśnie - teatr telewizji, programy popularyzujące naukę i historię, wartościowe filmy, programy kulturalne. Niech dostęp - nie obowiązek oglądania - mają ludzie wykluczeni z różnych powodów. Odcięci od większych miejscowości z kinami i teatrami, chorzy, niepełnosprawni, starzy i wreszcie ci, dla których kilkadziesiąt złotych wydane na bilet to tydzień bez obiadu. Misja powinna gust kształtować, a nie mu schlebiać. Tymczasem okazuje się, że za pieniądze z mojego abonamentu promuje się "artystów", o których istnieniu nie dowiedziałabym się pewnie do końca życia, gdyby nie wszczęli pijackiej burdy, a o poprzestawianych w jej trakcie szczękach, z lubością rozpisywały się wszystkie portale internetowe.

Ktoś kiedyś napisał, że przecież miliony much nie mogą się mylić. Kto i jaki był początek zdania, znaleźć można bez trudu przy pomocy wujka Google, bo przecież czytać nikt nie ma obowiązku.