Steven Isserlis, fantastyczny wiolonczelista, wybrany do Panteonu przez czytelników magazynu Gramophone jako jeden z dwóch żyjących wiolonczelistów,  pedagog, autor książek muzycznych dla dzieci, tłumaczonych na wiele języków, licznych artykułów i audycji radiowych, wykonał w Krakowie dwa koncerty wiolonczelowe D-dur: Boccheriniego i Haydna.  Wiolonczeliście, który prowadził zespół od instrumentu towarzyszyła Orkiestra Sinfonietta Cracovia. Zanim jednak solista pojawił się na estradzie, muzycy pod wodzą koncertmistrza Macieja Lulka zaprezentowali Kwintet F-dur na orkiestrę smyczkową Boccheriniego oraz Symfonię A-dur Mozarta. Ale prawda jest taka, że ten wieczór należał do Stevena Isserlisa. To „na niego” przyszli słuchacze i jego chcieli słuchać przede wszystkim.
Trudno się dziwić, bo wiolonczelista ma charyzmę. Już jak wchodzi na estradę – drobny, skromnie ubrany, z burzą siwych długich włosów – widać, że ma w sobie to coś, że przyciąga uwagę. Niemal w podskokach wbiega na swoje miejsce solisty, na podium, trzymając w ręce wiolonczelę. Nie byle jaką: Stradivariusa z 1726 roku, którą wypożyczyła mu Królewska Akademia Muzyczna, na której koncertuje już od lat.  Instrument ten ma niezwykły dźwięk, bardzo soczysty, zwłaszcza w dolnych rejestrach. Atuty wiolonczeli można poznać dzięki wirtuozerii Isserlisa.
Artysta i jego instrument stanowią jedność. Wydaje się, że wiolonczelista może zagrać absolutnie wszystko. Jego technika jest niezwykła, nie ma przypadkowych dźwięków, szmerów, szelestów, wszystkich tych niechcianych odgłosów wydobywania zapisanej przez kompozytora frazy. Jest tylko czysta muzyka. A do tego jego sposób zachwyca widowiskowością. To niemal theatrum musicum. Jego całe ciało wyraża muzykę, każdy gest, spojrzenie, wzniesienie oczu do góry, wielki zamach smyczkiem, uśmiech, odrzucenie włosów. Taki wręcz cielesny sposób gry, wciąga, zniewala publiczność i trzyma w napięciu. Takiego artysty  nie można nie słuchać.
Ta gra ciałem przenosi się na interpretację muzyczną, która staje się jakby bardziej romantyczna, zagrana z większym rozmachem, niż można się spodziewać po kanonach wykonawczych  muzyki z epoki klasycyzmu. Już jest niewielu artystów, którzy w ten sposób prezentują utwory. Isserlisa można tu porównać do wielkich artystów minionej epoki, jak np. do pianisty Artura Rubinsteina; słuchając tego koncertu poczułam w sposobie podejścia do muzyki pewnego rodzaju podobieństwo między nimi.
Steven Isserlis, to bardzo ciekawa postać, o polskich korzeniach, a dokładnie o korzeniach sięgających do krakowskiego Kzimierza. Rok temu, gdy wiolonczelista był także gościem „Muzyki w Starym Krakowie” dowiedzieliśmy się, że  jego przodkiem był rabin Remuh, Mojżesz Isserles (zm. 1572 roku). Wówczas, gdy artysta przyjechał do Krakowa, organizatorzy festiwalu spełnili jego prośbę i  oprócz występu festiwalowego zorganizowali mu koncert prywatny dla paru zaproszonych osób właśnie w synagodze, która nosi imię jego krewnego. Zresztą nie pierwszy raz artysta był wówczas w Krakowie. Wiele lat temu wystąpił z orkiestrą Akademii Beethovenowskiej.
Wiolonczelista gra z najlepszymi takimi jak: Filharmonicy Berlińscy, Narodowa Orkiestra Symfoniczna w Waszyngtonie, Londyńczycy, czy orkiestra Zurich Tonhalle. Występuje także z recitalami, z zespołami kameralnymi a także z grającymi na instrumentach historycznych, takimi jak np. Philharmonia Baroque Orchestra. Trzeba dodać, że Steven Isserlis jest także zainteresowany muzyką najnowszą i dokonał wielu prawykonań.
Jest artystą rozrywanym. Na jego stronie internetowej, w kalendarzu, widać jak wiele gra i w jak prestiżowych miejscach. Tylko we wrześniu wystąpi jeszcze: dwa razy w Londynie w Wigmore Hall z różnymi programami m.in. Beethoven, Schubert, Sibelius;  w Amsterdamie w Muziekgebouw (Sibelius, Schumann, Bartok);  czy w Niemczech, w ramach Kronberg Festival (Beethoven).
Steven Isserlis pokazał w Krakowie jak wielką przyjemnością może być wykonywanie i słuchanie muzyki. Było to piękne zakończenie „Muzyki w Starym Krakowie”!