Aż chciałoby się powiedzieć: Ola, Ola i jeszcze raz Ola! Choć tak na prawdę nie wiem czy nie powinnam mówić już Aleksandra. Bo kiedy ją poznałam była studentką III roku AM i właśnie zaczynała drogę solistki.  Miała już za sobą sukcesy: I nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Jozsefa Szigetiego w Budapeszcie (2012), a także wcześniej dwie nagrody specjalne na Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu (2011): Wandy Wiłkomirskiej za najlepsze wykonanie kompozycji Karola Szymanowskiego oraz Niezależnej Kapituły Krytyków; miała już też za sobą kilkadziesiąt koncertów. Wtedy uderzyła mnie jej wszechstronność zainteresowań, dojrzałość, świadomość zawodu , ale także młodzieńcza energia i ciekawość świata.  Mówiła wówczas: „Chodzi o to, aby muzyka, którą się wykonuje wzruszała, poruszała, albo wręcz pomagała innym w lepszym spojrzeniu na świat. Dla mnie muzyk to czarodziej, który jeździ po świecie i rozdaje ludziom wzruszenia; to także lekarz duszy, nie jedyny, ale jeden z wielu, zwłaszcza, że muzyka towarzyszy ludzkości od zawsze. (…) Kiedy to się zrozumie trema znika, a pozostaje radość z grania”. Dojrzałe słowa jak na  21-letnią wówczas studentkę.

W piątek podczas inauguracji sezonu zobaczyłam w tamtej Oli, piękną i mądrą młodą artystkę – Aleksandrę Kuls, która doskonale wiedziała po co gra. Z ogromnym zapałem, przekonaniem, pięknym dźwiękiem i przy lekkości technicznej, opowiedziała historię Karłowicza. A było w niej wiele emocji, prawdziwych, nie wyuczonych; była radość, ale i ból, gniew i spełnienie. Zresztą ten koncert Karłowicza, to dla mnie jeden z piękniejszych w literaturze muzycznej. Napisany został w 1902 roku przez zaledwie 26-letniego kompozytora, który nie przeczuwał, że życie ma przed sobą krótkie. Przypomnę, że ten koncert wykonuje także Nigel Kennedy, który zarejestrował go na płycie „Polish Spirit”.

Kiedy słuchałam Aleksandry pomyślałam o szczęśliwym zbiegu okoliczności: oto zdolna młoda skrzypaczka trafia do klasy wybitnej artystki Kai Danczowskiej. I coś się rodzi między nimi. Nie wiem jak to nazwać, może pokrewieństwo dusz, które pozwala na otwarcie się wobec siebie; pedagog przekazuje, a uczeń przejmuje. Przy czym nie chodzi tu o to, aby mistrz ulepił ucznia na swoje podobieństwo, lecz aby przekazał  mu umiejętność odczuwania, która spowoduje, że chcemy danego artystę słuchać. A Aleksandry Kuls, o czym przekonałam się w piątek, publiczność chce słuchać. Teraz po studiach młoda skrzypaczka idzie już własną drogą, ale sądząc po uśmiechu profesor Kai Danczowskiej, która przyszła wysłuchać tego koncertu, ta droga jest dobra. Oczywiście, zawód skrzypka jest bardzo trudny. Wymaga wiele różnych umiejętności, także tych poza muzycznych oraz odpowiednich cech charakteru. Ale wierzę, że Aleksandra Kuls sobie poradzi.

Wieczór rozpoczęła Uwertura do opery „Raymond” którą skomponował  francuski twórca  Ambroise Thomas . Dziś najbardziej znana – choć trwa zaledwie 8 minut – z całej niezwykle bogatej twórczości kompozytora, o pięknych tematach, radosna, wirtuozowska dla orkiestry. Uwertura, choć obecnie jest wykonywana jako utwór koncertowy, zgodnie z zamiarem kompozytora stanowiła wstęp do trzyaktowej opery, której premiera odbyła się w 1851 roku, w Paryżu, w Operze Comique.  Tak na marginesie Thomas, to bardzo ciekawa postać: prawie równolatek Chopina, bo rocznik 1811, starszy od Wagnera o 2 lata, ale gorący przeciwnik muzyki Wagnera i tzw. muzyki nowoczesnej, pedagog,  autor ogromnej ilości dzieł w tym oper, zdobywca Nagrody Rzymskiej. Dziś praktycznie zapomniany.

Mentorem  Thomasa był starszy od niego o blisko dekadę Hector Berlioz. I właśnie Te Deum tego twórcy zabrzmiało na finał  koncertu. Charles Olivieri-Munroe poprowadził wszystkie zespoły Filharmonii Krakowskiej: orkiestrę (na organach Michał Białko) i trzy chóry: chłopięcy, żeński i męski. W partii solowej wystąpił tenor pochodzący z USA - Erin Caves, śpiewak znany z licznych ról wagnerowskich. Prawykonanie utworu poświęconego księciu Albertowi, mężowi królowej Wiktorii (choć wcześniej miał stanowić część symfonii sławiącej Napoleona Bonaparte) miało miejsce w 1855 roku, w kościele Saint-Eustache, w Paryżu pod batutą kompozytora. Berlioz dyrygował zespołem ponad 900 wykonawców. Tu w NCK na estradzie stanęło około 200 osób i ledwo się zmieścili.

Ten monumentalny utwór, składający się z sześciu części, trwający około 50 minut , utkany z wielu tematów i licznych kontrapunktów potrzebuje oddechu, miejsca na wybrzmienie. Podobnie jak piękna katedra czy pałac wymaga wolnej przestrzeni by ocenić architekturę całości. Właśnie tej przestrzeni, tego rozchodzenia się dźwięku, wręcz lekkiego pogłosu zabrakło mi w sali NCK. I najbardziej było to słychać z Te Deum Berlioza.  Energia i rozmach muzyków, był zduszony.  Brzmienie w tej sali okazało się bardzo selektywne, można było podziwiać kontrapunkty, które zazwyczaj są ukryte w całej masie dźwięków, ale całość była głucha. Sala NCK po remoncie jest bardzo ładna, ma nowe wygodne fotele, jest też na nowo wymalowana i oświetlona, ale nie jest to najlepsze miejsce na koncerty symfoniczne. Podejrzewam, że muzykom grało się bardzo ciężko; jakby byli pod kloszem.

Orkiestra się pewnie przyzwyczai do tego brzmienia, bo przez remont budynku Filharmonii Krakowskiej, właśnie w sali NCK będzie na co dzień pracować. Koncerty natomiast mają się odbywać w różnych miejscach, takich jak: Zespół Państwowych Szkół Muzycznych im. Mieczysława Karłowicza, Muzeum Lotnictwa, Muzeum Galicja, Gmach Główny Muzeum Narodowego czy krakowskie kościoły. I tak będzie aż do lutego, kiedy to dokładnie w 75. rocznicę powstania Filharmonii Krakowskiej, a więc 7 lutego 2020 roku ma się odbyć koncert jubileuszowy w wyremontowanej siedzibie. Trzeba mieć nadzieje, że tak się stanie.

Póki co będziemy podróżować  po Krakowie z Filharmonią. Ma to też swoje dobre strony: poznamy akustykę wielu przestrzeni.